niedziela, 16 lutego 2014

Upadek (5)


Kiedy otworzyłam oczy nadal było ciemno. Nie mogłam spać. Leżałam i leżałam, myśląc nad nadchodzącym dniem. Najpierw zrobiło się szaro, a później zasłonę od mojego łóżka oświetliło mnóstwo pomarańczowozłotych promieni. Usiadłam, przeciągnęłam się z głośnym ziewnięciem i podeszłam do okna. Oszołomił mnie cudowny pejzaż: słońce wschodzące ponad górami, jezioro oświetlone niebiańskim blaskiem, niby zielony aksamit wyszywany złotem, pomarańczem i różem... kochałam takie widoki. 
Morgana i Isabelle jeszcze spały, wiec stwierdziłam, że skorzystam z tej przyjemności i jako pierwsza odwiedzę łazienkę. Wyciągnęłam z mojego kufra codzienne szaty i przeszłam przez pokój, starając zrobić się jak najmniej hałasu. Kiedy potknęłam się o własne nogi na środku komnaty Isabelle głośniej zachrapała i przewróciła się na drugi bok. Zaklęłam cicho pod nosem i podbiegłam na palcach do ciemnobrazowych drzwi.
Nasza łazienka była naprawdę śliczna: niektóre białe kafelki były w nieregularne złote wzory, kilka miało na sobie bordowe ornamenty, ale najpiękiejsze były te z grawerunkiem lwa, który raz po raz potrząsał grzywą i wydawał z siebie niemy ryk. W kącie stał olbrzymi prysznic, a całą ścianę po prawej od drzwi zajmowało gigantyczne lustro, wysadzane po brzegach czerwonymi kamieniami. Było tu schludnie i czysto. Najbardziej podobało mi się to, że niby każdy element tego pomieszczenia był inny, ale razem z pozostałymi tworzył niezwykłą całość. Mogłam założyć się o własną różdżkę, że nie znajdę tu dwóch takich samych płytek. 
Rozebrałam się i weszłam pod prysznic. Ciepły strumień wody leniwie spływający po moim ciele działał na mnie kojąco. Szybko wytarłam się białym jak śnieg ręcznikiem i przebrałam w szatę, w razie gdyby któraś z moich koleżanek miała ochotę skorzystać z łazienki. Uchyliłam drzwi prowadzące do dormitorium i zajrzałam. Dziewczyny nadal słodko spały. Po raz drugi przebiegłam przez pokój i otworzyłam wieko kufra, tym razem w poszukiwaniu szczotki. Nie była to zwykła szczotka do włosów, o taką nie musiałam się martwić. Wszystkie przedmioty takiego pokroju były w naszej łazience. Zapas mydeł o różnych zapachach, szczoteczek do zębów, past, po trzy czyste ręczniki. To wszystko można dostać w Hogwarcie bez problemu. Za to moją szczotkę do włosów dostałam od cioci Hermiony i wuja Ronalda na dziesiąte urodziny. Miała ona magiczne wlaściwości - nie dość, że czesała tylko swoją właścicielkę, to dzieki niej można bylo dowolnie zmieniać uczesanie jednym prostym ruchem dłoni. Mama Rose i Hugona miała naprawdę niesamowite umiejętności. Znała chyba każde zaklęcie, jakie kiedykolwiek wymyślono, a na dodatek każdego umiała użyć. Powiedziała mi, że to tylko taka maleńka kopia jej szczotki. Tyle, że jej szczotką można było zmienić nie tylko fryzurę, ale i długość oraz kolor włosów. Zupełnie jak metamorfomag. 
Wróciłam do białej łazienki, tym razem by skorzystać z lustra. Jednym pociągnięciem magicznego przedmiotu moje włosy zebrały się w idealnie równy kucyk. Sama nigdy takiego bym nie zrobiła. Spostrzegłam, że krótki sen dał mi się we znaki. Delikatnie podkrążone oczy mówiły same za siebie. 
Energicznymi ruchami umyłam dokładnie zęby i twarz. Mojego wyglądu nie dało się już poprawić. Rude włosy, charakterystyczny kolor dla mojej rodziny, na pewno wyróżnią mnie z tłumu. To, że miałam bladą cerę i czekoladowe oczy także nie pomogło w maskowaniu oznak niewyspania. Westchnęłam i przeniosłam się z powrotem do sypialni, by obudzić Isabelle i Morganę.
- Zostaw... śpię... - Włoszka najwyraźniej nie miała zamiaru ruszyć się spod pościeli. Zrezygnowana, podeszłam do łóżka drugiej. Morgana z odpowiednią dla siebie werwą przetarła oczy i natychmiast wstała.
- Pomoż mi ją obudzić - wskazałam na Isabelle. Morgana podeszła do niej, połaskotała ją, a ona natychmiast zaczęła się śmiać. Wysokiej brunetce to wystarczyło, bo krzyknęła: "Zamawiam łazienkę!" i wybiegła z pokoju. Ja pokręciłam zrezygnowana głową i zaczęłam przeglądać wierzchnią zawartość mojego kufra. Prawie od razu znalazłam to, czego szukałam. Zdjęcia. Ustawiłam je na szafce i przez chwilę przyglądałam się, jak Lily i James wirują wśród liści opadających z drzew. Za to Percy-Prefekt poprawił swoje rogowe okulary, a młoda Ginny szeptała coś do Hermiony, trzymającej w ramionach kota o spłaszczonym pysku. Obie chichotały. Fred i George właśnie otrzymywali burę od swojej mamy, a mojej babci Molly, Ron z ubrudzonym czymś nosem wysłuchiwał Billa i Charliego, swoich starszych braci. Natomiast Harry oglądał jakiś album. Na zdjęciu obok widać było moją rodzinę obecnie. Było jeszcze jedno zdjęcie, które tak lubiłam: mój ojciec w czasach, w których chodził jeszcze do Hogwartu, ze swoim ojcem chrzestnym - Syriuszem. Ten podwójny portret miał w sobie taką radość, szczerość, coś, czego nie umiałam nazwać... beztroskę?
- Kto to? - tak zaapsorbowały mnie fotografie, że nie zauważyłam, kiedy Isabelle przyłączyła się do oglądania. 
- Moja rodzina.
Po chwili ciszy Włoszka odpowiedziała nienaturalnym, cichym głosem:
- Mów mi Belle.
Od tego wydarzenia byłyśmy stu procentowymi przyjaciółkami. Nie do końca rozumiałam, dlaczego Belle tak wzruszyły zwyczajne zdjęcia. No, może nie tak do końca zwyczajne, bo czarodziejskie. I do tego miały dla mnie wartość sentymentalną, jak wszystko związane z moją rodziną. Pojęłam to dopiero, kiedy spojrzałam na stolik nocny mojej współlokatorki. Był pusty.
- Dalej, Izzy-Wizzy, chyba nie chcemy spóźnić się na pierwsze śniadanko, co? - Morgana żartobliwie szturchnęła dziewczynę. - Idziesz do łazienki?
Isabelle wstała i wyszła z pokoju. Od razu wróciła, bo czegoś zapomniała. W końcu, po wielu wybuchach śmiechu, wszystkie byłyśmy gotowe. O ósmej trzydzieści dwie przeszłyśmy przez drzwi łączące dormitoria dziewcząt z pokojem wspólnym Gryfonów. Tam czekała na nas ta sama, nieco pucołowata dziewczyna i kilkoro pierwszaków.
- Na Merlina, jeśli reszta zaraz nie przyjdzie, pójdziemy bez nich.
W tej samej chwili, kiedy "Prefektówna" to powiedziała, do salonu wpadła piątka chłopców, w tym Hugo, John i Baltazar. Widać było, że dopiero co się obudzili. Hugo miał rozwiązany krawat, Baltazar lekko dyszał, a Johnowi włosy sterczały we wszystkie strony. Mimowolnie parsknęłam śmiechem.
- Spóźniliśmy się? - zapytał nieznany mi z imienia chłopak.
- Nie, wcale - warknęła poddenerwowana już dziewczyna. - Wszyscy są? Idziemy.
Wyszliśmy przez dziurę za portretem i ruszyliśmy plątaniną korytarzy. Teraz, kiedy byłam rześka i wypoczęta, droga do Wielkiej Sali nie wydała mi się aż tak skomplikowana. Byłam dobrej myśli, co do trafienia po lekcjach do obrazu Grubej Damy.
Mój nos uderzył niebiański aromat pieczonych jabłek i cynamonu. Rankiem w tym pomieszczeniu było równie pięknie, jak wieczorem. Niebo było szare, ale pocieszając się w duchu stwierdziłam, że przynajmniej nie pada. Tym razem w powietrzu nie lewitowały świece, bo duże okna dawały dużo światła. Jeśli tak miały wyglądać wszystkie posiłki w Hogwarcie, to ja się na to pisałam.
Usiadłam pomiędzy Hugo a Morganą. Nałożyłam sobie na talerz tosta i posmarowałam go grubą warstwą dżemu, wysłuchując jednym uchem wspaniałej historii, jaka wydarzyła się w dormitorium chłopców. Całe szczęście, że po lewej ręce siedział John, który bezbłędnie odczytał moje zbolałe spojrzenie i zagadał Hugona quidditchem.
Do naszego stołu podeszła profesor McGonagall. 
- Proszę, to wasze plany lekcji - machnęła różdżką i przed każdym z nas wyrósł połyskujący na złoto pergamin. Pochwyciłam go w dłoń.
- Proszę pani, kiedy wróci profesor Longbottom? - zapytał jakiś czwartoklasista.
- Nie wiem, Collins. Do tego czasu ja będę pełniła funkcję opiekunki Gryffindoru - powiedziała i ruszyła dalej.
- Super, pierwsze mamy zielarstwo! - krzyknęła Morgana. - Mamy wolne!
Zajrzałam na swój arkusz. Napisane na nim było:

Poniedziałek
7.50-8.50 Zielarstwo
9.00-11.00 Zaklęcia
14.00-15.00 Latanie na miotle

Ucieszyłam się w duchu, wróciło do mnie podekscytowanie i lekkie obawy. Ciekawe, jakie będą lekcje? Czekałam z niecierpliwością na pierwszą lekcje latania od kiedy tylko dostałam list z Hogwartu. Nie mogłam się doczekać. 
Nagle do sali wleciała co najmniej setka sów. Sowia poczta, pomyślałam. Przede mną wylądowały dwie - jedna z domu i druga, nie wiadomo skąd. Otworzyłam kopertę z adresem wypisanym schludnym pismem mojej mamy.

Kochana Lily!
Jak minęła Ci podróż? Nie było żadnych problemów? Gdzie trafiłaś? Napisz jak najszybciej, czekamy. Mamy nadzieję, że podoba Ci się szkoła i jesteś zadowolona z wyboru Tiary. To jest najważniejsze.
Dzisiaj po południu jedziemy odwiedzić Neville'a. Podobno się kiepsko poczuł. Nie martw się o niego, obiecujemy, że pomożemy mu wrócić do zdrowia. 
Hagrid dał nam cynk, że dzisiaj pierwsze macie zielarstwo. Na pewno będziecie mieli okienko, dlatego prosił, żebyście go odwiedzili. Stawiamy, że do ciebie napisze. Idźcie do niego z Hugonem, niech się ucieszy. Albus, Rose i James nie mają zbyt wiele czasu, bo mają w tym roku więcej zajęć.
Co do Jamesa: pilnuj go, wczoraj zauważyliśmy, że z jego pokoju znikł spory zapas łajnobomb. Powiedz to Albusowi, lepiej, żeby miał na niego oko. Nie chcielibyśmy otrzymać w tym roku kolejnego listu od McGonagall.
Pozdrawiamy i całujemy, 
Mama i Tata.

Zerknęłam na drugi list. Rzeczywiście, rozpoznałam koślawe pismo Rubeusa Hagrida. Szturchnęłam Hugona.

Droga Lily,
może tak byście odwiedzili mnie z Hugo na zielarstwie? Zapraszam na herbatke. Możecie wziąć kumpli, jak zechcom.
Czekam na was,
Hagrid.

Pokręciłam głową z rozbawieniem. Ortografia i gramatyka Hagrida pozostawiała wiele do życzenia. Nie moja wina, że byłam taką perfekcjonalistką. 
- To jak, idziemy? - zapytałam Hugona.
- Jasne, tylko trzeba się spytać chłopaków, czy chcą iść.
- I dziewczyn.
- I dziewczyn - zgodził się.
Gdy okazało się, że wszyscy wyrazili chęć spędzenia "okienka" u Hagrida, szybko naskrobałam odpowiedź na odwrocie listu i odesłałam dużą płomykówkę. Pobiegłam z Isabelle i Morganą do dormitorium (jakimś cudem trafiłyśmy bez większego problemu), chwyciłyśmy czerwone szaliki w złote pasy i po piętnastu minutach byłyśmy już na błoniach z Hugonem, Baltazarem i Johnem. 
- Co wy tak długo robiłyście? - brunet zaczął nam robić wyrzuty. - Już dziesięć minut temu był dzwonek na lekcje!
- Oj, nie marudź, tylko chodź! - Morgana wzięła go pod łokieć i pociągnęła w kierunku chatki stojacej na skraju lasu. On natomiast zrobił nieco naburmuszoną minę i odsunął się od niej. Wszyscy na widok tej sceny wybuchnęliśmy śmiechem. 
- Co, Eddie, wstydzisz się mnie? Takiej ładnej dziewczyny? - na potwierdzenie tych słów zrobiła do niego dziubek z ust i cmoknęła.
- Chyba ci się imiona pomyliły. Jestem John, pamiętasz?
- Jasne, że tak. Nie czaisz tego?
- Morgana, my też nie - wtrąciłam.
- Przecież to oczywiste - rozłożyła ręce, jakby tak naprawdę było - nazywasz się Edwards, stąd Ed, teraz rozumiesz? John to zdecydowanie za długie imię - pokiwała głową i poklepała go po głowie, jakby był wolnomyślącym dzieckiem w pieluszce.
- A co powiesz na Mooorrrrrgaaanaaaa? - teraz widać było, że John specjalnie się z nią droczy.
- Ja też go nie lubię, co poradzić. Możesz mi mówić Wood, jak wolisz. Mi to obojętne.
- Będę ci mówił Gana. 
- Nie! Wszystko tylko nie to!
- Gana, nie jęcz tak...
Te ich przekomarzanie wywołało nową salwę śmiechu. Staliśmy teraz przed drzwiami gajowego. Hałas spowodowany głośnym śmiechem Belle musiał zaalarmować półolbrzyma. Wyglądał teraz zza okna, trzymając w ręku kuszę. Gdy nas zauważył, uśmiechnął się i wpuścił do środka.
- Cholibka, więcej to was matka nie miała! Wchodźcie, wchodźcie dzieciaki. No ni wim, czy się tu pomieścim, ale ja wam zaraz wykombinuję jakieś stołki.  
Ten domek to była raczej izba, co prawda dość duża, ale tylko izba. Całą długość jednej ściany zajmowało łóżko, natomiast przy frontowym oknie mieścił się skromny aneks kuchenny. Na środku pokoju stał stół z czteroma zwykłymi taboretami, a po lewej stronie drzwi widać było wysiedziany, ogromny fotel. Obok niego spał stary brytan, Kieł. Widziałam go tylko raz, kiedy Hagrid odwiedził nas w pilnej sprawie. Próbowaliśmy się z Jamesem dowiedzieć, o co chodziło, ale nici z tego.
- Siadajcie. No, to ja jestem Rubeus Hagrid, gajowy, strażnik kluczy i nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami. A wy?
- Isabelle Farelli, panie profesorze.
- Jaki tam ze mnie profesor - Na jego policzkach zakwitły szkarłatne rumieńce - Po prostu Hagrid.
- Po prostu Belle - dziewczyna odwajemniła uśmiech. Zazdrościłam jej i Hugonowi tego talentu do zjednywania sobie ludzi.
Pozostali również się przedstawili, co prawda z odrobiną nieśmiałości. Nie dziwiłam się im - w końcu jak można być pewnym siebie, stojąc przy mężczyźnie dwa razy większym niż przeciętnie, ściskając mu dłoń wielkości pokrywy kubła na śmieci?
- Mam coś specjalnego, cholibka, dzieciaki zdechną jak im to pokażę! Ale dla nich to będzie niespodzianka! Nic im nie powim, ale wy możecie zobaczyć, bo nie macie ze mną lekcji. Chodźcie!
Wyszliśmy na tył chatki i znaleźliśmy się na polu z dyniami przeciętnej wielkości. 
- Jak już tu jesteśmy, to was troszkę oprowadzę. No, to te dynie rosną do Nocy Duchów, wtedy dopiro będą duże! Tam, jak popatrzycie uważnie, to zobaczycie boisko do quidditcha. A tam jest nasza niespodzianka! 
Hagrid wskazywał na kocięta zwinięte w kłębek i śpiące pod niewysoką sosną. Na pierwszy rzut oka przypominały zwyczajne, małe lamparciątka, ale kiedy się im bliżej przyjrzeć... najbardziej zdumiewało mnie to, że Hagrida zainteresowały takie spokojne (w jego języku nudne), bezbronne stworzonka...
- Kuguchary! Śliczne, prawda? I tu was mam! One nie są na lekcje do starszaków! Profesor McGonagall pozwoliła mi założyć Klub Opieki nad Magicznymi Stworzeniami! Dla pirszorocznych, super, nie?
Po gorącym zapewnieniu, że zwierzątka są urocze, a trudno temu zaprzeczyć, kiedy spały, zapisaliśmy się wszyscy na listę Klubu. Kiedy Hagrid zobaczył nasz entuzjazm, dwie łzy utonęły w jego gęstej, poprzetykanej siwizną brodzie. Zrobiłam to bardziej ze względu na sympatię do niego, niż do kugucharów. Nie wątpiłam, że są milusie, kiedy śpią, ale wątpiłam, że tak samo wyglądają, jak się obudzą. 
Po dwudziestu minutach próby nauczenia gry w Eksplodującego Durnia Hagrida, które spełzły na niczym, do domku wlecieli moi bracia. Znaleźli nas szybko dzięki Mapie Huncwotów, skradzioną tacie przez Jamesa. 
- Siema Hagrid! Lily, musimy z tobą pogadać. W cztery oczy.
Wyszłam z chłopakami na dwór. Al mial nietęgą minę, spoglądał na Jamesa ze złością. Wręcz na niego zezował. Natomiast ten drugi wręcz przeciwnie - był sam w sobie wyluzowany i rozluźniony, spokojny.
- Po dłuższej dyskusji uznaliśmy z Albusem...
- Raczej ty uznałeś...
- ... że powinniśmy ci powiedzieć, co wczoraj ta mapka nam pokazała. Coś, co cię powinno zainteresować. I pamiętaj, że Mapa Huncwotów nigdy nie kłamie. Ten chłopak, z którym wsiadłaś do łódki, jak on się nazywał?
- Matthew Cane. A co? - zapytałam podejrzliwie.
- A nic. Spostrzegliśmy coś ciekawego. Na pewno on się nazywa Matthew Cane?
- Tak...
- Bo my wiemy coś innego. Wczoraj mimochodem spojrzałem na mapę... no, może nie tak mimochodem...
Al posłał mu karcące spojrzenie. Pomyśleć, że pilnował starszego brata!
- Co, szukałem kogoś! Tak mi wtedy wleciało do głowy, że ten koleś, co go poznałaś, jest mi znajomy. Jakby był młodszym bratem kogoś, kogo znałem...
 - James, powiesz mi wreszcie o co chodzi, czy nie?!
- Już, dochodzę do końca, uzbroj się w cierpliwość. Więc, z ciekawości poszukałem go na mapie, znalazłem łatwo, bo starałem się zapamiętać nazwiska z przydziału. Szukałem Cane'a, ale nigdzie go nie było. Zobaczyłem za to kogo innego. No, raczej tego samego Matthewa, ale o innym nazwisku.
- Jakim? Mów - byłam coraz bardziej zdenerwowana i podekscytowana.
- Matthew Lestrange.
Skąd ja znam to nazwisko?
- James, dość! - Al był wkurzony. I pomyśleć, że on młodszy brat pilnuje starszego.
- No, co?! Mam prawo wiedzieć, to mój znajomy!
- Lily... - jego ton zelżał, kiedy zwrócił się do mnie.
- Co? - powiedziałam opryskliwie.
- Znasz go od wczoraj... nie znasz go...
- A właśnie, że znam! Mam prawo wiedzieć! Nie jestem już mała, jesteś przewrażliwiony, Albusie!
Nie lubiłam się kłócić z braćmi, ale czasem musiałam. I żałowałam, że muszę, ale traktowali mnie jak dziecko.
- Lily, uspokój się - James chwycił mnie delikatnie za ramiona i spojrzał prosto w oczy. Odwróciłam wzrok. - Zrozum, ważne jest, żebyś powiedziała nam wszystko, co o nim wiesz. Wszystko, to naprawdę ważne. Powiesz? Proszę, Lilyanne...
Westchnęłam.
- Już dobrze. Wszystko powiem. Ale ostrzegam, nie wiem aż tyle. Więc tak: Matt jest nieśmiały, wcale nie pasuje do Slytherinu, według mnie. Pocieszył mnie, kiedy płakałam w pociągu - tu chłopcy unieśli brwi - i jest z rodziny mugoli.
- Jesteś pewna? Hmm... Właśnie, po jasną cholerę płakałaś w pociągu? 
- Jamie, musiałam mówić o... no, wiesz... V-Voldemorcie.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze - James przytulił mnie i chyba zerknął na zegarek, bo krzyknął: "Na Merlina, od pięciu minut mam transmutację!" i pobiegł w stronę zamku.
- Obiecaj mi jedno, siostrzyczko. Nie będziesz szukać tego Matthewa, cokolwiek się o nim dowiesz, nie będziesz z nim rozmawiać. Możesz mi to obiecać? Że do niego nie pójdziesz?
- Jasne - uśmiechnęłam się i skrzyżowałam palce za plecami. Byłam teraz pewna jednego. Skoro nie mam z nim rozmawiać, muszę natychmiast go odnaleźć.
- Zuch dziewczyna - Albus właśnie odwracał się, żeby odejść.
- Al, czekaj! Rodzice do mnie napisali, że z domu zniknęły łajnobomby. Rozumiesz?
- Ach! Ok, przyjąłem. Do zobaczenia później.
- Tak, do zobaczenia.
Patrzyłam, jak mój brat idzie przez błonia, aż w końcu z domku Hagrida wyszli Hugo, Baltazar, John i Morgana z Isabelle.
- Lily, idziemy? Na zaklęcia? - Hugo stanął obok mnie.
- To już? Ok, idziemy. Muszę tylko wpaść do dormitorium, żeby wziąć...
- Co chcieli? - szepnął mi do ucha, nie słuchając odpowiedzi na swoje pytanie.
- Później - wzięłam go pod rękę i poszliśmy.
***
- Witajcie, uczniowie, na pierwszej lekcji zaklęć! Nazywam się profesor Flitwick, jak już pewnie wiecie, i będę waszym nauczycielem tego przedmiotu. Na początek zaprezentuję wam, czego nauczycie się w tym semestrze. Dziś i przez najbliższe dwa tygodnie przerabiać będziemy Zaklęcia Zmieniania Stanu, czyli jak się domyślacie, będziecie potrafili zrobić coś takiego - profesor stuknął różdżką w taflę wody w szklance, a ta zmieniła się w lód. Stuknął drugi raz, a on wyparował. Wszyscy zaczęli klaskać. Ja tym czasem coraz bardziej zastanawiałam się, dlaczego Matt nas okłamał...
- Dziękuję, dziękuję. Wracając: później poznacie Zaklęcie Lewitacji, czyli ...Wingardium Leviosa! - kieliszek wskazany różdżką Flitwicka uniósł się, wywinął młynka w powietrzu i wrócił na swoje miejsce. W klasie znów rozległy się brawa. - Następnie zajmiemy się Zaklęciami Koloryzującymi, które sprawiają, że dowolne przedmioty zmieniają...
- Lily, uważaj! Śpisz? - Belle szepnęła mi w ucho, a ja w trybie natychmiastowym ocknęłam się z zamyślenia. Już drugi raz dzisiaj... Muszę jak najszybciej go znaleźć, jeszcze przed obiadem...
- Dobrze! Skoro już zapoznaliśmy się z programem, zabierzmy się do teorii Zaklęcia Roztopu, czyli, jak sama nazwa wskazuje, zaklęcia powodującego zmieniania się ciała stałego w ciecz. Otwórzcie podręczniki na stronie jedenastej. Kto przeczyta opis działania zaklęcia? Może panicz siedzący w ostatniej ławce?
Flitwick wskazywał na Baltazara. O-o, pomyślałam. Szykuje się coś niezłego. Baltazar spłonął rumieńcem i spuścił wzrok. Ciekawa byłam, czy pokona nieśmiałość i przeczyta. No, bo odmówić się chyba nie odważy. Ku mojemu zaskoczeniu odezwał się głośnym, pewnym siebie głosem.
- Zaklęcie Roztopu rozpuszcza każde ciało stałe, jednak nie jest w stanie zmienić gazu w ciecz. Mankamentem tego zaklęcia jest fakt, że jest ono nietrwałe i nie zawsze możliwe. W temperaturze niższej niż minus dwadzieścia stopni Celsjusza rozpuszczać można tylko obiekty zamrożone lub zestalone za pomocą magii. Kiedy użyjemy formuły do rozpuszczenia wody zamrożonej naturalnie, można ją zamrozić ponownie w mugolski sposób. Istnieje prosta idea na utrwalenie działania zaklęcia. 
- Dziękuję, panie...
- Morgan, proszę pana profesora - powiedział i znów się zarumienił.
- W takim razie, pięć punktów dla Gryffindoru, dobrze mówię? Mamy jeszcze dwie minutki, dlatego zapiszcie zadanie domowe. Nie zrażajcie się, to tylko małe zadanie! Na następne zajęcia opiszcie w krótkiej notatce sposób utrwalenia Zaklęcia Roztopu. Koniec lekcji! Jesteście wolni!
***
- Uau, mamy tyle czasu dla siebie! Dopiero o czternastej następna lekcja!
- Mhm. Ale zobacz, Gana, już mamy pracę domową! A to dopiero pierwsze zajęcia.
- Nie bądź taką pesymistką, będzie dobrze!
- Oj, dobrze, będzie dobrze. Ale teraz muszę naskrobać list do rodziców. 
- Niezły pomysł, też muszę odpisać mamie, Lily, ty to masz głowę! - Isabelle wybiegła do dormitorium, a ja poszłam za nią. Po chwili moje pióro już skrobało po pergaminie.

Kochani Rodzice!
Podróż minęła mi bez większych problemów. Kiedy płynęliśmy do zamku rozpętała się ulewa, ale dzisiaj pogoda nie jest już taka zła. Na całe szczęście, bo po obiedzie mam pierwszą lekcję latania na miotle.
Byłam dzisiaj z Hugonem i naszymi nowymi znajomymi u Hagrida. Bardzo się ucieszył i poprosił, żebyśmy zapisali się do jego Klubu Magicznych Stworzeń. Spokojnie, będziemy opiekować się kugucharami. Nic takiego, jak na jego upodobania.
Mam nadzieję, że jesteście zdrowi. Ja czuję się wspaniale. Hogwart naprawdę mi się podoba, zamek jest wspaniały. Poznaliśmy z Hugonem wiele fajnych osób. Muszę jeszcze napisać pracę domową z zaklęć, następnym razem napiszę do Was dłuższy list. Obiecuję.
Pozdrówcie wuja Nev profesora Longbottoma
Kocham Was, 
Lily.

- Skończyłam! Chodź tu. Zanieś to rodzicom - wzięłam kopertę, wypisałam adres mojego domu i włożyłam go sówce do dzioba. Ona wydała z siebie stłumione "u-hu" i wyleciała przez otwarte okno pokoju wspólnego. Ja tymczasem zabrałam się do pisania pracy domowej dla Flitwicka.
***
- Hmm... Dziewczyny, znalazłyście coś o...
- Nie. Nic tu nie ma - Isabelle prychnęła. - I to ma być podręcznik!
- Trudno. Idziecie ze mną do biblioteki? Założę się, że chłopacy nawet nie zaczęli.
- Ja tam spróbuję coś od nich ściągnąć. Praca uczciwa jest poniżej mojej godności. Wy idźcie do biblioteki - Morgana podeszła do stolika, przy którym siedzieli Baltazar, Hugo i John.
- Chodź, nie ma co. Pewnie nawet jak mają, to mają źle - za przykładem Belle wstałam i ramię w ramię wyszłyśmy przez dziurę za portretem.
Krążyłyśmy po korytarzach przez dziesięć minut, aż w końcu wylądowałyśmy w nieznanej sobie części szkoły.
- A mi się wydawało, że znalezienie klasy Flitwicka było cudem! - rzekła, uchylając się przed poltergeistem goniącym nas przez całą długość korytarza.
- Irytku, możesz nam pomóc? - starałam się podlizać latającemu stworowi.
- A co będę z tego miał? Gwiazdkę z nieba? Co ty mi możesz dać?
- A co byś chciał?
- Daj spokój, Lily. Ty gadzino, jak nam nie pokażesz, gdzie jest biblioteka, to...
Isabelle gorzko pożałowała, że to powiedziała. Poltergeist wypluł wyżutą gumę w jej kierunku, a ona w ostatniej chwili się uchyliła.
- Dalej, złap mnie jak potrafisz, Panno-Złośnico!
I odleciał.
- Szczęście, że nie chcę mi się go gonić - wydyszała ze złością, a ja głośno się zaśmiałam. W tej chwili z podłogi wyrósł prawdziwy duch.
- Sir Nicholasie! Możesz nam pomóc? Bardzo Cię prosimy - moja towarzyszka od razu zmieniła swój ton.
- Oczywiście, młoda damo. Zapewne Gryfonki z pierwszej klasy? W takim razie dla was jestem Nick.
- Nick, możesz nam powiedzieć gdzie jest biblioteka? Zgubiłyśmy się.
- Zaprowadzę was. Po drodze sobie porozmawiamy. Ze mną nikomu już nie chce się gadać... Właśnie, dziewczynki, jak się nazywacie?
- Ja jestem Isabelle Farelli.
- Z mugolskiej rodziny? Nikogo o takim nazwisku nie pamiętam w Hogwarcie.
- Nie, jestem czystej krwi. Moi rodzice są z Włoch i chodzili do Beauxbatons.
- Och, no tak. To wszystko wyjaśnia. I kolejna od Weasleyów, jak mniemam?
- Tak, właściwie tak. Lily Potter. Od Harry'ego Pottera i Ginny Weasley.
- O, jak miło poznać! Bardziej jesteś podobna do mamy, niż do taty. To byli wspaniali uczniowie. To dopiero były czasy... Ale tu musimy sie już rozstać. Zobaczcie, tu jest biblioteka, a jak pójdziecie do końca tego korytarza i skręcicie w prawo, traficie do Wielkiej Sali. Do zobaczenia! - i, nie czekając na pożegnanie, wleciał w ścianę i zniknął. Popatrzyłyśmy po sobie. Wzruszyłam ramionami i otworzyłam drzwi wskazane przez ducha.
Na pewno trafiłyśmy we właściwe miejsce. Regały pokryte były od góry do dołu książkami. Przy biurku młoda kobieta sterowała samoodkurzającymi miotełkami. Mosiężna tabliczka stojąca na biurku mówiła, że to panna Michigan, bibliotekarka.
- W czymś pomóc, dziewczynki? - obdarzyła nas szerokim uśmiechem.
- Czy może nam pani powiedzieć, gdzie możemy znaleźć coś o Zaklęciach Zmieniania Stanu?
- Chodźcie, tutaj coś dla was mam. Accio! - machnęła różdżką, a kilka ksiąg z najbliższego regału wylądowało z gracją na jej biurku. 
- Proszę. Możecie usiąść tam, przy stolikach, albo iść do czytelni. Ale tam absolutna cisza!
- Dobrze, dziękujemy pani - zwróciłyśmy się w kierunku długiego stołu, przy którym nikogo nie było. Od pierwszej strony wybranej przeze mnie książki znalazłam to, co chciałam. Czym prędzej wyciągnęłam z torby pióro, kawałek pergaminu i zaczęłam pisać. Nie mogłam się jednak skupić, złapałam się na tym, że czytam dwa razy to samo zdanie, nic z niego nie rozumiejąc. Potrząsnęłam głową i szepnęłam do Belle:
- Nic teraz nie napiszę. Nie mogę się skupić.
- Ja też. Chodź, wypożyczymy te książki i wieczorem coś naskrobiemy.
Już miałyśmy wychodzić, kiedy zobaczyłam coś bardzo ciekawego dwa stoły dalej.
- Idź, ja muszę coś jeszcze załatwić.
Podeszłam do grupki Ślizgonów pochylonych nad blatem i gwałtownie nad czymś dyskutujących.
- Musimy pogadać - rzuciłam, bez zbędnych wstępów. Całe towarzystwo spojrzało na mnie jak jeden mąż. Byli tam i młodsi, i starsi, ale ja szukałam konkretnej osoby. Chwyciłam gwałtownie właściciela bladoniebieskich oczu za szatę i wyciągnęłam siłą z biblioteki, ku przerażeniu panny Michigan. Po prostu czułam, że bibliotekarka miała by coś przeciw krzykom w jej świątyni.
- Co jest, Lily?! O co chodzi, nie można było tego normalnie załatwić? - Matthew wyraźnie się nadąsał.
- Normalnie! A powiedz mi, co ma znaczyć w twoim języku normalnie?! Okłamywanie ludzi i udawanie, że wszystko jest OK? Nie Matt, to nie...
- Przecież ja was w życiu nie okłamałem!
Nie, teraz to już przegiął. Wydarłam się już na całe gardło.
- NIE? TO NAPRAWDĘ SIĘ TAK NAZYWASZ, MATTHEW?! A MOŻE ZMYŚLANIE NAZWISK TO NIE KŁAMSTWO?! POWIEDZ MI, TERAZ TO JUŻ NIE JESTEŚ TAKI MĄDRY, JAK SIĘ DOWIEDZIAŁAM O TWOIM SEKRECIE, CO?
- Lily, uspokój się i wyjaśnij mi, o co ci chodzi. Nie rozumiem nic z tego, co mówisz - chwycił mnie za ramiona, a ja mu się wyszarpnęłam. - Proszę.
- Dobrze, może to ci rozjaśni umysł - trzasnęłam go w twarz i już chciałam odchodzić, ale on złapał mnie wpół i odwrócił w moją stronę. Nie spodziewałam się, że ma tyle siły.
- Proszę, naprawdę nie rozumiem, o czym mówisz. Nie możemy pogadać na spokojnie?
Kiwnęłam głową, choć z wielkimi oporami.
- Dobrze, a teraz wyjaśnij, jakie kłamstwo dokładnie mi zarzucasz?
- Skłamałeś. Wiem, że nie tak się nazywasz, jak powiedziałeś nam w pociągu. Po co nas oszukałeś? Przecież to nie ma żadnego sensu. Okłamałeś nas?
- Skąd wiesz, że nie tak się nazywam?
- Nie odpowiedziałeś!
- Nie, nie okłamałem nikogo. Tak jak powiedziałaś, to nie ma żadnego sensu. Teraz ty mi odpowiedz: od kogo to wiesz?
- Od brata.
- A skąd on to wie?
- Z... pewnego wiarygodnego źródła - miałam przeczucie, że nikt nie powinien wiedzieć o mapie.
- Na sto procent wiarygodnego?
- Tak. Ona nigdy nie kłamie.
- Ona?
- Nie chodzi o dziewczynę, ale o przedmiot, tępaku.
- Mhm.
- Właśnie, zastanawiałam się, jak mugolak mógł trafić do Slytherinu.
- Tylko mnie znowu nie posądzaj o kłamstwo, wyobraź sobie, że też się zastanawiałem. To podejrzane. 
- Wiesz co, muszę już iść. Dziękuję, ze mi wszystko wyjaśniłeś. I przepraszam, że cię uderzyłam - zarumieniłam się.
- I tak nie bolało - uśmiechnął się lekko złośliwie.
- Cofam to, co powiedziałam. Pasujesz jednak na Ślizgona.
- Przecież żartowałem.
- Przecież wiem. Cześć!
- Czekaj!
- Co znowu, Matt?
- Jak rzekomo się nazywam?
- Matthew Lestrange.
- Aha. Ok, do zobaczenia, Lily!
- Do zobaczenia.
Wróciłam szybko do pokoju wspólnego i zaciągnęłam Hugo do osobnego stolika. Tam opowiedziałam mu o rozmowie z braćmi i Mattem.
- Wiesz, co wydaje mi się podejrzane? Że kojarzę to nazwisko. Lestrange, Lestrange...
- Ja też, Hugo. Tak, jakby to był jakiś przyjaciel z dzieciństwa, którego nie pamiętam. 
- Co tam tak szeptacie? - dołączyła do nas Morgana z Isabelle i chłopakami, więc musieliśmy odłożyć tę sprawę na później. Teraz w głowie siedziała mi tylko jedna myśl: jak pójdzie mi na pierwszej lekcji latania.
***
- Wyciągnijcie rękę nad miotłę i powiedzcie głośno "do mnie!" - miotła profesora Hicka wręcz wskoczyła w jego dłoń. 
- Do mnie!
- Do mnie!
Zewsząd dobiegały takie okrzyki. Ja też spróbowałam. 
- Do mnie! - w mojej dłoni od razu spoczęła stara Kometa Dwa Sześćdziesiąt. Pokręciłam głową z dezaprobatą, patrząc na miotłę szkolną. Tęskniłam za swoim Nimbusem Dwa Tysiące Dwadzieścia Trzy. 
- Pięknie, panno Potter! Zobaczcie, za pierwszym razem jej się udało. Bardzo dobrze, Withsby, właśnie tak. Dobrze, załóżmy, że wszyscy trzymacie już swoją miotłę. Teraz przekładamy przez nią nogę, lekko podrywamy trzonek i jednocześnie mocno odpychamy się od ziemi. Na trzy: raz... dwa... trzy!
Odbiłam się energicznie i natychmiast znalazłam się trzy stopy nad ziemią. Tak jak ja jeszcze z piętnaście osób zawisło w powietrzu, reszta zaś wyczyniała cuda. Zauważyłam, jak jakiś chłopak odbił się od ziemi tak, że stracił równowagę i upadł na miotłę, a ona pękła w pół.
- To nic, to nic! Teraz, jeśli jesteście już w powietrzu, nachylcie się nad trzonkiem i sterujcie miotłą. Nie nachylajcie się za bardzo, bo polecicie za szybko. UWAŻAJ, NIE TAK!
Spojrzałam w bok. Cokolwiek zrobiła ta dziewczyna, teraz była jakieś piętnaście stóp nad nami i wisiała, trzymając się jedną ręką miotły. Nauczyciel już startował, ale to było dla mnie pewne, że nie zdąży. Zadziałałam impulsywnie, nie do końca wiedząc, co robię. Zauważyłam, że ona zaraz spadnie, trzymała się czubkami palców. Podleciałam w kierunku blondynki i chwyciłam ją za rękę. Za słabo, bo prawie mi się wysmyknęła. Oderwałam dłoń, którą sterowałam miotłą i podałam dziewczynie. Teraz to ja zwisałam na miotle, jednak objęłam ją kurczowo obiema nogami. Przypomniało mi się, jak chłopcy grali przed Muszelką, domem wuja Billa i cioci Fleur. James zastosował wtedy Zwis Leniwca, dlatego przyjęłam taką pozycję, jak on wtedy, by uchronić się od upadku. Po prostu wiedziałam, że to zadziała. Tym razem miotła musiała utrzymać nas dwie - mnie i pulchną blondwłosą Ślizgonkę. Na dodatek to nie był Nimbus, a jedynie stara Kometa. Powoli zaczęłyśmy tracić wysokość, a mi dawał się we znaki ciężar.
- Dłużej... cię nie ...utrzymam! Profesorzeee!
Na całe szczęście, Hick już złapał dziewczynę w pasie i sadzał ją na swojej Zmiataczce. Moje nogi też odmówiły mi posłuszeństwa, bo musiałam zbyt długo zaciskać między udami Kometę. Spróbowałam złapać trzonek, ale nie mialam siły się podnieść. Spadłam. Poczułam uderzenie, krótki, przeszywający ból w kręgosłupie...
I odleciałam.
_____________________________________________________________________________________________
No, rozdział gotowy! Zdaje mi się, że nudny, ale może za długo na niego patrzę... W każdym razie jest szybciej, niż planowałam. 
Już ostatnia sprawa: zna ktoś jakąś małą, ale dobrą szabloniarnię, która robi szablony na zamówienie?
Pa pa, buziaczki. Dla wszystkich, którzy są. Następny rozdział pojawi się niedługo. I przepraszam za wszystkie literówki.

wtorek, 4 lutego 2014

Ferie!

Drodzy Czytelnicy,
Muszę wam oznajmić z wielką przykrością, że następny rozdział pojawi się dopiero, kiedy wrócę z ferii zimowych, czyli za niecałe dwa tygodnie. Przyrzekam, że przez cały wolny czas będę pisała, a kiedy odzyskam dostęp do internetu będziecie mieli co czytać. 
Buziaczki, trzymajcie się, Potterheads!
Love, A.
P. S. Jeśli macie jakieś pytania dot. opowiadania, to śmiało, piszcie w komentarzach albo na mojego maila: jazzie2000.wn@gmail.com. Na pewno wam odpowiem ;)