niedziela, 6 lipca 2014

Wciąż nie rozdział... ;(

Po pierwsze, bardzo Was przepraszam! Rozdział miał być już dawno, tak samo jak zakładka "Bohaterowie"... ale coś mi nie wychodzi. Co do opowiadania, nadal w męczarniach piszę rozdział, zawieszenie bloga nawet mi przez głowę nie przeszło, więc spokojnie. Tyle że teraz, kiedy konam z braku pomysłów, moja wena mnie opuściła. Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie... i ona raczej moją przyjaciółką nie zostanie. W każdym razie pokłóciłam się z nią i czekam, aż mnie przeprosi :).
Tak na serio, rozdział idzie w żółwim tempie, konkretnie jakieś pół strony na dwie godziny, kiedy w normalnym stanie w tym czasie wyrabiam trzy strony Worda, czyli praktycznie ⅓ rozdziału. Nie chcę Wam dawać czegoś niekompletnego czy beznadziejnego, a już tym bardziej zapychacza typu: "wstała, przeżyła najbliższy dzień, poszła spać", bo to zupełnie mija się z celem. Przyrzekam, że rozdział się pojawi, ale nie mówię kiedy, bo nie wiem. Ale czuję, że najgorsze już za mną i powoli wracam do formy, bo był taki okres, kiedy usiadłam przed białym ekranem... i tak siedziałam.
Zastanawiając się nad dalszym losem Lily doszłam do wniosku, że zgubiłam wątek i zakończenie, które przyświecało mi na samym początku historii, jeszcze wtedy, zanim przelałam pierwsze słowo na papier. W związku z tym szykuję małą niespodziankę, coś zrobię, coś totalnie spontanicznego, bo właśnie przyszło mi to "coś" do głowy. Ale to zobaczycie za jakiś czas. Wiem, że do pierwotnego tematu wrócę, bo zdaje mi się on szalenie ciekawy.
Zakładka... cóż... jest w opłakanym stanie, w ogóle nie wychodzi robi się. Więcej nie mówię.


To chyba byłoby na tyle. Mam wiele pomysłów, ale wszystkie są czasochłonne, ale skupię się teraz na Lily. W końcu, do jasnej ciasnej, są wakacje!
Buziaki i jeszcze raz przepraszam!

wtorek, 13 maja 2014

Cienie zalegają nad Hogwartem (9)


Wydałam z siebie przeszywający krzyk i spadłam z łóżka. Morgana od razu obudziła się i mnie przytuliła. Byłam przerażona. 
- To tylko sen, tylko sen. Co się stało? - spytała.
- Śniło mi się, że... - nagle wstrząsnął mną dreszcz. - nie. Po prostu to było straszne. Nie chcę o tym mówić.
- Na pewno?
- Tak, idź spać. To tylko koszmar.
Nie chciałam mówić, co mi się przyśniło. Widziałam przerażone i wykrzywione z bólu twarze braci, widziałam cierpienie, o ile można je widzieć. Widziałam Albusa leżącego w kałuży krwi i Jamesa wydającego ostatnie tchnienie. Jeszcze ten głos. Ochrypły, straszliwy głos... "Za trzy miesiące to się stanie, porzuccie nadzieję, którzy ją jeszcze macie. Czas na leczenie ran minął. Świat po raz drugi ogarnie mrok, a zło połączy swe siły i odrodzi się na nowo, silniejsze niż przedtem. Za trzy miesiace to się stanie..." Sny były tak realistyczne... Na dodatek bałam się, że się spełnią.
***
Nazajutrz było widać, że nie mogłam zasnąć. Teraz jednak w ogóle nie myślałam o koszmarze, bo był to dzień meczu ze Slytherinem. Napięcie między domami osiągnęło punkt kulminacyjny. Na korytarzach co chwila wybuchały pojedynki na zaklęcia, nie mówiąc już o wyzwiskach. Na całe moje szczęście, nikt nie wiedział, że to ja gram, przynajmniej według Ala. Wszyscy Ślizgoni - prócz Matthewa - myśleli, że to Lathiss będzie grał. 
- Będziesz naszą tajną bronią - powiedział do mnie brat.
- Co ze mnie za tajna broń, skoro nie jestem lepsza od Lathissa - mruknęłam, ale chłopak tego nie dosłyszał.
Mecz miał rozpocząć się już za chwilę. Siedzieliśmy razem w szatni, wysłuchując rad poddenerwowanego kapitana.
- Pogoda dzisiaj jest idealna, niebo jest zachmurzone, więc nie będziecie rzucać cieni. Mam tylko nadzieję, że się nie rozpada... w każdym razie: ścigający, nie rozdzielajcie się zbytnio, James - jesteś sam sobie panem, pałkarze... stop! Zapomniałem, miałem przecież nikogo nie instruować, bo ostatnio było beznadziejnie. Więc...
Tak naprawdę prawie nikt nie słuchał monologu Oscara. Siedziałam bokiem do okna i z początku udawałam, że wszystkiego uważnie słucham, ale potem stwierdziłam, że i tak zignoruje wszelkie polecenia. Przynajmniej nie słuchając tego, co powinnam robić, nie będę miała wyrzutów sumienia po (celowo) nieświadomym zignorowaniu próśb. 
Patrzyłam, jak tłumy radosnych i podekscytowanych uczniów przecinają błonia i kierują się w kierunku trybun. Zaczęłam odczuwać stres, ale z drugiej strony cieszyłam się, że mam okazję zagrać. W końcu nie tak łatwo trafić do drużyny, nawet na pozycję rezerwowej. 
Nie wiadomo jak, ale piętnaście minut, które odliczałam do wyjścia na boisko, zniknęły szybciej niż woda uciekająca między palcami. Nagle znalazłam się tuż przy drzwiach prowadzących na zewnątrz, w dłoni trzymając swojego Nimbusa Dwa Tysiące Dwadzieścia Trzy. Normalnie pierwszoroczniakom nie wolno mieć w szkole miotły, ale za pozwoleniem profesor McGonagall rodzice wysłali mi ją na mecz. Niestety, jutro musiałam z powrotem odesłać Nimbusa.
- Powodzenia - rzucił drżącym głosem Lathiss, równocześnie otwierając drzwi.
Nagle usłyszałam głośne rozmowy uczniów z niecierpliwością wyczekujących adrenaliny. Tak, quidditch był taki, że same go oglądanie przyprawiało o dreszcze. 
Zaczęłam niekontrolowanie się trząść. Gdybym otworzyła buzię, z pewnością wszyscy usłyszeliby dzwonienie moich zębów. Chcąc się uspokoić, wzięłam głęboki oddech. Od razu wszystko wyparowało, zarówno stres, jak i to, co mam zrobić. Czułam się, jakbym straciła pamięć. Próbowałam powoli powtarzać w myślach: "złap kafla... podaj do Albusa... podaj do Emanuela... ucieknij przed tłuczkiem... strzelaj... złap kafla... podaj do..." 
- A oto i tegoroczna drużyna Gryffindoru! Potter jako dzisiejszy kapitan, Potter, Potter, Ritz, Weasley, Weasley i Bower! W tym meczu zagra trójka nowych zawodników, wszyscy są ciekawi, czy się sprawdzą... Za to w drugim końcu boiska widać już ich przeciwników, drużynę Ślizgonów! Dziś zagrają Wraight, Malfoy... - zabrzmiał donośny głos komentatora. Ujrzała żółto-czarny szalik i odetchnęłam w duchu, że na szczęście to Puchon. 
- Dobra, idziemy skopać im tyłki - rzucił wyluzowany James. Byłam zdumiona, w jaki sposób panował nad nerwami. A może się wcale nie denerwuje, pomyślałam. Chłopak podszedł do pana Hicka, sędziego meczu, obok którego stał kapitan drużyny Slytherinu. Na polecenie nauczyciela uścisnął Ślizgonowi dłoń, zdecydowanie mocniej, niż by wystarczyło.
Na gwizdek cała nasza drużyna jednocześnie wsiadła na miotły i wzbiła się w powietrze. Poczułam, że cały mój strach został na murawie. Od razu wiedziałam, co i jak mam robić. 
- Ścigający Gryffindoru mają piłkę, podają ją między sobą, a kafel zgrabnie wymija Ślizgonów, i... aj! Tuż przed strzałem Albus Potter umykając tłuczkowi upuszcza kafla, który wpada prosto w ręce Wraighta!
Leciałam po brzegu boiska, nie wtrącając się w grę. Chciałam dać chwilkę chłopakom, żeby mogli się  popisać. Po nieudanym strzale uznałam, że czas na popisy się skończył i rozpędziłam się najbardziej, jak potrafiłam. To, że byłam drobnej budowy dawało mi niemałą przewagę nad innymi, bo przez to mogłam lecieć dwa razy szybciej. Z zamiarem wytrącenia z równowagi Wraighta, dwukrotnie go okrążyłam swoim rekordowym tempem. Chłopak nie wyhamował, bo troska o zdrowie innych nie leżała w naturze Ślizgonów, ale nie zauważył Ritza, przelatującego tuż obok niego i wyrywającego mu z dłoni piłki. Zaśmiałam się cicho, bo mój plan się udał. Ruszyłam szybko za chłopakami, którzy odstawiali swój "balet" - lecieli to korkociągiem, to zygzakiem, to pionowym slalomem w kierunku pętli, co rusz podając sobie piłkę. Przez niepowtarzalność ich manewru nikt nie znalazł sposobu, by ich zablokować. Gigantyczny Wraight machnął do dwójki pozostałych ścigających i wraz z nimi zaatakował Albusa. Ten, w ostatniej chwili wypuścił kafla. Ślizgoni popełnili błąd, bo wszyscy skupili się w jednym miejscu. Żaden nie zdążył złapać piłki, za to złapałam go ja. Od razu poleciałam po skosie w kierunku pętli i już miałam strzelać, ale zauważyłam Ritza po przeciwnej stronie pola bramkowego. Wyciągnęłam rękę i zamachnęłam się, jakbym miała strzelić do prawej pętli, ale zamiast tego podałam do chłopaka. Malfoy, zmylony, ruszył w prawo, a Emanuel wykorzystał okazję.
- Pierwsze dziesięć punktów dla Gryffindoru! - krzyknął Puchon przy magicznym mikrofonie, a wraz z nim ponad pół szkoły wydało okrzyk radości. 
- Lily! - usłyszałam. Zaalarmowana, odwróciłam się do tyłu i w ostatniej chwili uchyliłam się przed pędzącym tłuczkiem. Straciłam równowagę i ledwo trzymając się jedną ręką miotły, zawisłam głową w dół. Słyszałam, jak część uczniów wciąga z jękiem powietrze, ale ja wcale nie czułam strachu - czułam się wręcz swobodnie. Podleciałam w dół i zrobiłam pół okręgu w pionie, by z powrotem znaleźć się w normalnej pozycji. Udało się, ale znowu zaatakował mnie tłuczek. Zauważyłam go w ostatniej chwili i ledwo zdążyłam go uniknąć. Prawie się udało. Ale prawie robi wielką różnicę.
Już miałam odlecieć, ale poczułam silne uderzenie w łydkę. Tłuczek jednak mnie dogonił i ze stłumionym przez szatę plaśnięciem trzasnął mnie w nogę. Poczułam piekący ból, ale wstrzymałam syknięcie, które cisnęło mi się na usta. To był dopiero początek, i dobrze to wiedziałam. 
Stwierdziłam, że dwa ataki wściekłych piłek pod rząd to nie przypadek i z ciekawością odwróciłam się do tyłu. Miałam rację - jeden z olbrzymich pałkarzy Ślizgonów leciał za mną trop w trop. Tak naprawdę przeczuwałam wcześniej, że nie popuszczą mi za numer z wirem. 
Skoro i tak mnie gonią, to czemu by nie wkurzyć ich jeszcze bardziej?
Z chytrym planem kształtującym się w mojej głowie przyspieszyłam. Obserwowałam mecz z czujnością, aby w razie co włączyć się do gry. Widziałam, że jedyne, w czym mogę pomóc teraz chłopakom, to odwrócić uwagę Ślizgonów. Ich też gonił jeden z pałkarzy, ale Dominique i Fred nie pozostali mu dłużni. Za chwilę szukający oberwał prosto w głowę czarną piłką.
Gra robiła się naprawdę brutalna. Starałam się zapomnieć o bólu, ale przytępił on moje zmysły. Nie reagowałam tak szybko, jak powinnam. Udało mi się strzelić jednego gola, ale wolałam grać z tyłu i tylko podawać. Teraz wyczułam, że to idealna okazja, żeby spłatać Slytherinowi małego figla. Miałam małe szanse, ale to była jedyna nadzieja na zyskanie jakiejkolwiek przewagi. Co jak co, ale mecz był bardzo wyrównany. Prowadziliśmy tylko dziesięcioma punktami, a Jamesa nie było widać, tak jak i drugiej szukającej. 
Widząc, że mój "prześladowca" zmniejszył dystans między mną a nim samym, po raz drugi maksymalnie przyspieszyłam. On też zwiększył szybkość, ale pozostawał daleko w tyle. Wiedziałam, że nie zadziała, jeśli go porządnie nie sprowokuje. Ostro zakręciłam i poleciałam w jego kierunku.
- Gruby! Miotła jeszcze ci nie pękła?
Zaczepka była zdecydowanie szczeniacka, ale nie stać mnie było w tej chwili na nic lepszego. Pulsujący ból i strach przed wkurzonym osiłkiem ściskały mi mózg, a chciałam się skupić na ucieczce.
Byle jaki tekst zadziałał na chłopaka jak czerwona płachta na byka, co mnie jednocześnie ucieszyło, ale i przeraziło. Z pędem zaczęłam krążyć wokół boiska, korzystając ze zwodów i co chwila skręcając - czekałam na odpowiedni moment.
- Poradzę sobie sama! - krzyknęłam do Albusa, który chyba miał zamiar dołączyć się do dzikiej gonitwy. 
Nagle zauważyłam wiszącego w powietrzu bez ruchu jednego z graczy Ślizgonów. Wyczułam świetną okazję i ostro poderwałam miotłę do góry, kierując się prosto na, jak przypadkowo zauważyłam, drugiego pałkarza. W ostatniej chwili zwolniłam, by "osiłek" mnie dogonił i kiedy już wycelował we mnie pałką, zwisłam po raz trzeci głową w dół i odleciałam w takiej pozie jak najdalej od tego mejsca, żeby uchronić się od ataku wściekłych uczniów Slytherina. Jeden z pałkarzy, chcąc nieprzepisowo użyć przemocy, "przypadkiem" zdzielił pałką swojego kolegę w głowę. Ten, poirytowany, oddał drugiemu, ale po chwili przeprosili się i zmówili. Wiedziałam, że teraz jestem w niebezpieczeństwie. Modliłam się, żeby  James jak najszybciej złapał znicza. 
- Sto do osiemdziesięciu dla Gryfonów! - zaryczał Puchon przy magicznym mikrofonie.
Włączyłam się do gry. Zauważyłam, że powoli ból nogi przejmuje nade mną kontrolę. To nie był już tyle ból, co otępienie. Obiecałam jednak sobie, że wytrzymam. 
Teraz było już po mnie. Widziałam, że dwójka oszalałych Ślizgonów leci za mną trop w trop. Mogłam tylko grać i udawać, że wszystko w porządku. Kiedy zbliżali się do mnie, przyspieszałam - starałam się utrzymać między nami dystans. Nie było to aż takie łatwe, jakby się zdawało. 
To, że pałkarze przeciwnej drużyny byli zajęci gonieniem mnie, miało też swoje dobre strony. Na przykład, Dominique i Fred mieli pole do popisu, jeśli chodzi o tłuczki. Co chwila czarna, pokryta skórą piłka trafiała w któregoś gracza Slytherinu. 
W pewnej chwili ból doskwierał mi tak bardzo, że o mało nie spadłam z miotły.
- Oto nadlatuje szukający Gryfonów! Czyżby...? - zabrzmiał głos komentatora. Od razu odszukałam wzrokiem Jamesa. Z trybun rozległ się okrzyk zwycięstwa - nie tylko ja dostrzegłam znicza, trzymanego przez chłopaka. Zdziwiło mnie tylko jedno - mina mojego brata. Zdawał się być przerażony.
- Stop! - krzyknął i zwrócił się do McGonagall siedzącej na trybunach. - Pani dyrektor, niech pani spojrzy!
James wskazywał w górę. Niezauważyłam, że niebo już jakiś czas temu pociemniało. Wyglądało, że zbiera się na burzę, ale w powietrzu czuło się coś innego. Coś jakby... strach.
Niespodziewanie usłyszałam krzyk. To Ślizgonka, druga szukająca spadła z miotły. Publiczność ze świstem wciągnęła powietrze. James podleciał i pochwycił dziewczynę niemal w ostatniej chwili. 
- Jest nieprzytomna! - zawołał. Wylądował na boisku, a nastolatką natychmiast zaopiekowała się pani Pomfrey.
- Koniec meczu! Wszyscy uczniowie do szkoły! - powiedziała dyrektorka przez magiczny mikrofon.
Między tłum wkradła się panika. Większość nerwowo przepychała się, żeby jak najszybciej znaleźć się pod dachem. Wylądowałam na ziemi i podbiegłam do Albusa i stojącego obok przestraszonego Jamesa. Nigdy jeszcze go takiego nie widziałam. Rzuciłam miotłę na ziemię i go przytuliłam. 
Na boisku znaleźli się wszyscy nauczyciele oglądający mecz, z profesor McGonagall na czele.
- Profesorze Longbottom, proszę wraz z innymi opiekunami odprowadzić uczniów. Filiusie, zostań tutaj. A teraz Potter, proszę powiedz mi, co na Merlina się stało?
- Pani dyrektor... tam były cienie, mnóstwo cieni... i one nas goniły, i ja uciekłem... a ta druga, ona tam została.. jak ja mogłem ją tam zostawić... - ukrył twarz w dłoniach. 
- Nic się nie stało, chłopcze, to nie twoja wina. Ale powiedz mi, co to było?
- Ja nie wiem, pani profesor. To było straszne... oni nas gonili...
- A czy oni ciągle tam są? - do rozmowy włączył się profesor Flitwick.
- Nie wiem, chyba tak, proszę pana.
Nauczyciel spojrzał na dyrektorkę.
- Szybciej! Uczniowie muszą natychmiast opuścić błonia! Profesorze Hick, proszę przyprowadzić profesora Hagrida! Panno Machigan, proszę zawołać profesora Dicktima.
Bibliotekarka pognała w kierunku szkoły. Zauważyłam, jak sędzia Hick wali z całej siły w drzwi chatki stojącej nieopodal Zakazanego Lasu. W tym chaosie chyba nikt prócz mnie nie spostrzegł, że całe niebo jeszcze bardziej pociemniało. Zdawało mi się, że coś ponad mgłą się porusza, zdawało mi się, że widzę cienie. Tymczasem przybiegł do nas Hagrid i zaczął wypytywać Jamesa, co się stało.
- Czy wiesz, Rubeusie, co to mogło być? - spytała McGonagall, kiedy skończył.
- Nie mam zielonego pojęcia, pani psor. Nigdy żem nie widział czegoś takiego.
- To mi się coraz bardziej nie podoba - mruknął Flitwick. 
Usłyszałam straszny dźwięk, przypominający krzyk. Zatkałam uszy, nie mogąc wytrzymać.
- Idziemy stąd - zawołała dyrektorka. Jej głos był przytłumiony, słyszałam wszystko, jakbym znalazła się pod wodą. Nauczyciel zaklęć wyczarował tarczę, która nas wszystkich okryła, niczym peleryna-niewidka. Teraz słyszałam już tylko ten mrożący krew w żyłach wrzask. Z bólu upadłam na kolana i zacisnęłam powieki. Albus przykląkł obok mnie i potrząsnął moimi ramionami. Ja tylko kręciłam głową i próbowałam zatrzymać docierające do mojej świadomości obrazy. Po chwili sama zaczęłam krzyczeć. Rzeczywistość stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Zrezygnowana, czując, że za chwilę odpłynę, spojrzałam tępo przed siebie. Jedyne, co spostrzegłam, to był cień dłoni. Czyjaś potworna dłoń próbowała mnie dosięgnąć, ale coś ją powstrzymywało. To chyba byłam ja. Starałam się całą siłą woli odepchnąć od siebie widmo, ale byłam strasznie wyczerpana. Nie mając już siły, opadłam.
A potem była już tylko ciemność.
***
- Lily? Lily?! Słyszysz mnie, Lilyanne?! Musimy stąd iść! Lily! Lily! - nagle usłyszałam znajomy głos. Usłużnie otworzyłam oczy i wstałam, ale to było zupełnie mechaniczne. Nie czułam już bólu, nie czułam niczego. Nie myślałam, tylko robiłam. 
Brat pozwolił mi, abym oparła się całym ciężarem ciała o niego. Szłam, szurając nogami i nie przywiązując uwagi do niczego. Nic się teraz nie liczyło, prócz otępienia, które ogarnęło wszystkie moje zmysły. Nie wiedząc jak, znalazłam się w szkole. Siedziałam na czymś miękkim, a przede mną klęczał jakiś mężczyzna z różdżką, też mi znajomy. Samo pomieszczenie również skądś znałam, tylko nie wiedziałam skąd.
-Lily? - spytał. Miałam ochotę odpowiedzieć "co?", ale nie mogłam znaleźć swoich ust. Byłam więźniem we własnym ciele, nie mogąc nic zrobić bez pozwolenia ani o niczym pomyśleć. 
 Mężczyzna znowu coś powiedział, a ja nie miałam pojęcia co. W każdym razie błysnęło światło i zapadłam w sen.
***
Obudziłam się pełna energii i wypoczęta. Chciałam odruchowo zejść z łóżka, ale gdy tylko podniosłam głowę, opadła mi z powrotem na poduszkę. 
Z pokojem też było coś nie tak. Zamiast w czerwono-złotym dormitorium, znajdowałam się w białym pomieszczeniu z równo ustawionymi łóżkami i grubymi zasłonkami. Poznałam to miejsce - to było skrzydło szpitalne. 
Spróbowałam sobie przypomnieć, co się stało. No tak, graliśmy ze Ślizgonami... ale co dalej? 
W tej chwili do sali wpadła pani Pomfrey. Lubiłam ją, zwłaszcza za jej dobroduszność. 
- Dziecko, obudziłaś się! Wreszcie. Proszę, weź to - powiedziała rozhisteryzowana staruszka i wlała mi do buzi dymiący płyn. Był ohydny.
- Co się stało? - spytałam, kiedy udało mi się przełknąć gorzkie lekarstwo.
- Nic nie pamiętasz? Oj, niedobrze. Stało się coś okropnego, graliście w quidditcha - wykrzywiła się nieznacznie - a ta dziewczyna zleciała z miotły i zemdlała. Zdaje się, że twój brat ją złapał, tak, kochanie?
- Tak, proszę pani.
- No więc zajęłam się tą małą, miała identyczne objawy, co ty, dziecko. Twój brat wziął tylko lekarstwa, z nim było lepiej. 
- Ale ...jak? Proszę pani.
- Nie wiem sama, co się stało. Zobacz, kochana, idzie profesor Dicktim. On ci wszystko wyjaśni.
Rzeczywiście, z biura pielęgniarki wyszedł patykowaty nauczyciel. Zauważyłam, że profesor był wyjątkowo zmęczony.
- Dzień dobry, proszę pana. Mogłby mi pan wytłumaczyć, co się stało...
- Na boisku? Tak, oczywiście, panno Potter. To zrozumiałe, że jesteś ciekawa - zaczął swoim suchym, cichym głosem. - Wszystko zaczęło się od tego, jak szukająca Ślizgonów zemdlała. Twój brat też nie czuł się najlepiej. Później szanowna pani dyrektor ewakuowała uczniów, rozmawiając z profesorem Flitwickiem, tobą i twoim rodzeństwem. Posłała po profesora Hagrida i po mnie. Ty źle się poczułaś i zemdlałaś, więc nauczyciel zaklęć przywrócił cię do względnej przytomności. Potem wróciliście do zamku.
- Pan profesor chyba źle mnie zrozumiał. Chciałam spytać się, co się takiego stało, że zemdlałyśmy, ja i ta Ślizgonka. Co to było? Te cienie, panie profesorze?
- Miałem nadzieję, że tego pytania nie zadasz. Otóż, to były... bardzo trudno to wytłumaczyć. Wiesz pewnie z lekcji, że świat dzieli się...
- Na istoty złe, oraz istoty, które mają wybór pomiędzy dwoma stronami - wyrecytowałam. Obrona Przed Czarną Magią była jedną z tych lekcji, które lubiłam.
- Doskonale. To były istoty do cna złe. Dosłownie. Nigdy wcześniej ich nie widziałem ani o nich nie słyszałem, ale bardzo łatwo było zgadnąć. Poinformowałem już odpowiednie osoby, które zajmują się spisywaniem potworów. Miałaś wyjątkowe szczęście, dziecko, ty i druga dziewczynka. To były, najprościej mówiąc, demony, pierwotne zło. Wiesz może, czym są dementorzy?
- Niedokładnie, proszę pana. Wiem tyle, że to strażnicy Azkabanu i że wysysają z ludzi dusze.
- To bardzo podręcznikowe stwierdzenie, prawidłowe, ale podręcznikowe. To coś więcej. Dementorzy to najokropniejsze stworzenia, jakie kiedykolwiek chodziły po tym świecie. Ale nie o tym teraz. Najważniejsze jest to, że po tym, co przedwczoraj zobaczyłem, jestem gotów zmienić zdanie. 
- A może mi profesor przybliżyć, czym mniej-więcej są te demony?
- Dużo poszukiwałem. Odwiedziłem najstarszą magiczną bibliotekę z nadzieją dowiedzenia się czegoś. Coś nie coś znalazłem. Jest pewne, że to stwory pierwotne, czyli pierwsze i najgorsze zło. Demonów kiedyś było wielu. Te, które niedawno nas odwiedziły, nie były aż tak groźne. Nie miały ciała, a więc były bierne. Z tego, co się dowiedziałem, są trzy rodzaje demonów: Duchy, Dusze i Cienie. Jak pewnie się domyślasz, to były Cienie. Z tych wszystkich są one najmniej szkodliwe. Potrafią, czego się przekonałaś, wywołać strach i przerażenie. Są w gruncie rzeczy podobne do dementorów. Ale przez nie człowiek nie straci duszy. Jego serce przepełni się złem, aż w końcu zostanie z niego tylko Cień, w którym zostanie uwięziona jego dusza. Największym problemem jest to, że z nimi nie da się walczyć. Znaczy da się, ale nie tak, jak z dementorami. To bardzo starożytna magia, sposób, w jaki powstały demony. Żyły uwięzione w miejscach, gdzie najwięcej starożytności: piramidach, świątyniach, lasach, górach. Czasem pod ziemią. Zostały stworzone Siłą, i nią muszą być zniszczone. No tak, nie wiesz, co to Siła - westchnął nauczyciel i na chwilkę przerwał swój monolog. - Tak nazywa się magię pierwotną, tą, którą posługiwano się na początku świata. Może wyjaśnie ci i to. Kiedy powstał świat, powstało dobro i zło. Ze styczności tych dwóch przeciwności powstała magia, owa dzisiaj nazywana Siła. Przenikała obie strony, dlatego była największą potęgą. Właśnie ją wykorzystało zło do stworzenia demonów i potworów, i to ją wykorzystało dobro, by zniszczyć te stwory. I tylko Siłą można z nimi walczyć, magia, której uczycie się  w szkole, nie zaszkodzi im na poważnie.
- Dziękuję za wyjaśnienie, panie profesorze. Ale mam jeszcze jedno pytanie. Skoro te.. Cienie można zniszczyć tylko magią pierwotną, to w jaki sposób wróciliśmy do szkoły? 
- Cienie nie były jeszcze w pełni sił. Profesorowi Flitwickowi, jako ponad przeciętnie wykwalifikowanemu czarodziejowi, udało się stworzyć wystarczająco silną tarczę.
- Jeszcze raz dziękuję, proszę pana.
- Nie ma za co, kochana. Należały ci się wyjaśnienia. Mam do ciebie prośbę, dziecko. Kiedy wydobrzejesz, przyjdź do mnie do gabinetu. Muszę jak najwięcej dowiedzieć się o demonach, bo stare papiery nie przekażą tyle, co wyjaśnienia porządnej uczennicy. Obawiam się, że to nie były ostatnie odwiedziny Cieni.
Spłonęłam rumieńcem i obiecałam spełnić prośbę. Ku mojej uldze, Dicktim wyszedł, a pani Pomfrey oddzieliła moje łóżko zasłonkami i nakazała spać. Cieszyłam się, że wszyscy dali mi święty spokój. Zamknęłam oczy i byłam szczęśliwa, co dziwne z bardzo głupiego i błahostkowego powodu. 
Byłam zadowolona, że dziś już nikt nie zwróci się per "kochana".
_________________________________________________________________
_________________________________________________________________
No, gotowe. Przepraszam wszystkich za niepisane tygodniowe opóźnienia. Strasznie mozolnie mi to szło. Napisałam, wyrzuciłam do kosza, napisałam jeszcze raz, wszystko zmieniłam, a efekty są oto przed wami.
Zakładka bohaterów prawie gotowa, co prawda mam jeszcze małe problemy, ale myślę, że niedługo będzie.
Teraz rozdziały będą pojawiały się troszkę rzadziej. Może nie rzadko, ale na wpisy co tydzień niestety nie macie co liczyć :(. Za dużo mam do zrobienia w tym tygodniu - obowiązki gonią - a prócz "Hogwartu" mam jeszcze dwa blogi. 
Jeszcze jedno: pisałam w zakładce po prawej o konkursie, ale może nie wszyscy zaglądają na pasek boczny. Upewniam się i proszę was o głosy. Link i informacje po prawej :). Tylko osiem głosów dzieli nas od zwycięstwa!
Buziaczki i miłego,
A.

P.S. Czy zauważyliście pewną prawidłowość? Ja spostrzegłam, że większość rozdziałów dodaje we wtorki ;). Ale od razu mówię, że to zupełny przypadek.

sobota, 19 kwietnia 2014

Liebster Award

Niespodzianka! Właśnie dowiedziałam się, że blog został nominowany do Liebster Award. Dla tych, którzy się nie orientują: 

"Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody 
należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował."


Zostałam nominowana przez blog Hogwart Naszymi Oczami (bardzo dziękuję :P).
Od razu wrzucam odpowiedzi, nie ma już co wyjaśniać. 

1. Jaka jest Twoja ulubiona piosenka?
2. Twój ulubiony deser?
3. Co było przyczyną założenia przez Ciebie bloga?
4. Kto wie o Tobie najwięcej na świecie?
5. Wolisz lato, czy zimę?
6. Ulubiony przedmiot w szkole?
7. Co wprawia Cię w dobry nastrój?
8. Jaki jest Twój ulubiony dzień tygodnia?
9. Jesteś typem towarzyskim, czy typem samotnika?
10. Kim chcesz zostać w przyszłości?
11. Co cenisz bardziej w ludziach: wygląd czy charakter?

1. Dużo ich... myślę, że "I see fire" Eda Sheerana.
2. Lody czekoladowe z bananami.
3. Chęć pisania i kontaktu z ludźmi.
4. Chyba moja przyjaciółka ;). Ale jestem bardzo skryta, nikt nie wie wszystkiego.
5. Lato, kocham ciepło.
6. Język polski.
7. Przebywanie z przyjaciółmi - to najpiękniejszy dar, jaki mogłam dostać.
8. Piątek - ta satysfakcja, że jutro wolne...
9. Myślę, że po trochu i to, i to. Staram się osiągnąć złoty środek, uwielbiam być z przyjaciółmi, ale czasem potrzebuję wyciszenia.
10. Architektem lub dziennikarką, nie wiem jeszcze. Jedno wiem na pewno - chcę napisać książkę.
11. Raczej charakter. Wiadomo, ktoś atrakcyjny i zadbany zawsze szybciej przyciąga uwagę, ale dopiero po czasie zaczyna się doceniać innych - osoby o złotym sercu.


Ok, teraz ja was ponominuję :)


To by było na tyle, bo więcej blogów nie czytam. Jeśli ktoś by chciał zostać nominowany, to proszę napisać link do swojego bloga - wejdę, poczytam, potem dodam do posta i już ;).
Pytania do nominowanych: 
1. Co lubisz robić w wolnym czasie?
2. Co wolisz: książkę, czy film? Dlaczego?
3. Kto jest w twoim życiu najważniejszy?
4. Gdzie chciałabyś się teraz znaleźć?
5. Czego nie lubisz robić?
6. Czego się najbardziej boisz?
7. Dlaczego założyłaś bloga?
8. Czy masz kogoś, kogo stawiasz sobie za wzór do naśladowania?
9. Czym się kierujesz w życiu?
10. Masz jakieś motto życiowe? Jakie?
11. Co wolisz: stać przed czy za obiektywem?

Love, A.


Psikus (8)


Następnego ranka obudziło mnie ciche stukanie dobiegające zza okna. To sowa Morgany, Płomyk, próbowała się dostać do naszego dormitorium. Cicho wpuściłam puszczyka do środka. Wielki, magiczny zegar na ścianie wskazywał piątą nad ranem. Wiedząc, że i tak nie usnę, skorzystałam z okazji, że łazienka jest pusta. Jednak dobrze było, że moje współlokatorki to śpiochy, pomyślałam. 
Po powrocie z naszej łazienki ubrałam się w długi, beżowy sweter i legginsy. Obudziłam właścicielkę Płomyka i wręczyłam jej list, jaki sowa zostawiła. 
Dokładnie w tej samej chwili rozległo się ponowne pukanie w szybę. Lekko poirytowana, ponownie otworzyłam okno i wpuściłam maleńką sówkę. Wzięłam do ręki kartkę zwiniętą w rulonik i przymocowaną do nóżki sóweczki wstążką. Rozwinęłam pergamin i przeczytałam po cichu.
O siódmej wszyscy mają być na boisku. Nie ma wiatru i nie pada, ale jest chłodno. Ubierzcie się ciepło, potrenujemy i ustalimy strategię na mecz.
Kapitan
- To od kapitana - poinformowałam cicho Morganę. Nie miałam najmniejszego zamiaru budzić Belle. Ona najwyraźniej też, bo tylko kiwnęła głową.
Szybko założyłam kolorowy szalik i zdecydowałam się ubrać dodatkowo nauszniki. W rozpędzie, ale zupełnie nie robiąc hałasu, biegałam po pokoju i szykowałam się. Miałam już wychodzić, kiedy Morgana rzuciła do mnie swoje getry w paski, pokazując na migi, żebym nałożyła je dodatkowo na łydki. Podziękowałam jej  szeptem i na palcach zeszłam po schodach. Dziękowałam w duchu, że poza lekcjami nie musimy nosić szat i przeklinałam Lathissa, że wpadł na pomysł trenowania przed śniadaniem. Byłam prawie pewna, że podczas lotu zemdleję. W nadzieji weszłam po drodze do Wielkiej Sali i nie rozczarowałam się. Na stołach, mimo wczesnej godziny, stały już świeżo upieczone tosty, masło, dżem i sok dyniowy. Szybko coś przekąsiłam i poszłam już prosto w kierunku boiska do quidditcha.
***
- Podaj tutaj, Lily! - krzyknął Albus. Był tuż przed polem bramkowym, jakieś dwieście pięćdziesiąt stóp ode mnie. Zgodnie z taktyką Lathissa miałam lecieć najszybciej i najprościej jak się da w kierunku zawodnika swojej drużyny, a potem podać i odlecieć do swojej strefy, jeśli nic się nie dzieje. Strasznie się denerwowałam, bo mecz miał być już za trzy tygodnie, a nam nic nie wychodziło, jak trzeba. Mieliśmy grać według planu Oscara, ale kiedy to robiliśmy, wychodziła katastrofa.
Dominique i Fred pomylili zawodników, nad którymi mieli czuwać, i lecąc za Jamesem wpadli na siebie. Przez to, zanim zdążyli się podnieść z ziemi, tłuczek trafił Emanuela w ramię. On, upadając, odruchowo chwycił się miotły Jamesa i oboje zawiśli głowami w dół. Stwierdziłam, że nie ma sensu trzymać się taktyki.
Celowo zapominając o barwnych, zawiłych wykresach kapitana, ruszyłam szeroką, okrążną drogą do prawej pętli. W ostatniej chwili rzuciłam kafla do brata. On zrobił gwałtowny zwrot i, o mało nie tracąc równowagi, trafił piłką w lewą pętlę. Obrońca - Fortesque - zupełnie się tego niespodziewając, wyskoczył w przeciwnym kierunku. Pewnie pomyślał, że chcę strzelać, jednak nie zignorowałabym do tego stopnia poleceń Oscara. Pierwszy raz udało nam się dokończyć akcję. Po chwili zabrzmiał gwizdek Lathissa. Posłusznie uleciałam z pozostałymi w dół, mając na twarzy wymalowane lekkie poczucie winy, bo sprzeciwiłam się poleceniom.
- Było świetnie, naprawdę... 
- Nie czaruj nas, chłopie. To była beznadzieja - powiedział James.
- Dopóki młoda nie olała twoich wykresików - stwierdził Fred.
- No to mam nauczkę. W życiu już nie zabiorę się do taktyki na papierze. Po prostu róbcie, co potraficie najlepiej, a będzie dobrze - zakończył lekko drżącym głosem. Widziałam, że denerwował się meczem. Zresztą, jak my wszyscy.
- W takim razie już koniec? - spytała Dominique.
- Raczej tak, zaraz śniadanie. Nie będę zmuszał was do głodowania - pomyślałam, że chciał jeszcze dodać: "chyba, że to cena zwycięstwa". 
- Dobrze, bo konam z głodu. James, masz już odrobione wróżbiarstwo?
- Nie, ale możemy odrobić.
- Dobrze by było. W końcu mamy opracować cały horoskop na miesiąc.
- Przecież to banał. Zdamy się na starą metodę.
- Zmyślimy? No jasne, zapomniałem. Stara Trelawney lubuje się w katastrofach.
- Czym znowu sobie nagrabiliście? - zapytałam. Fred i James byli na tym samym roku i najczęściej razem dostawali szlabany.
- Na lekcji było troszkę nudno...
- ...no więc podpuściłem Jamesa, żeby rozrzucił łajnobomby w kierunku regału z porcelaną...
Spojrzałam ma Albusa i uśmiechnęłam się. Już wiedzieliśmy, co się stało z zapasem, który zniknął z domu.
- ...no i wtedy, jak różowe ucho od filiżanki wpadło jej na włosy, wszyscy pękali ze śmiechu, a ona na nas wrzasnęła już normalnym głosem, że mamy dodatkową pracę domową.
- Nie jest tak źle. Nawet zapach łajnobomb jest lepszy od tego kocio-perfumo-naftalinowego smrodu jej klasy. Przynajmniej jeszcze dwa tygodnie da się tam wysiedzieć. Później trzeba będzie wymyślić coś nowego.
- Jeśli coś planujecie, to myślę, że macie jeszcze dwa tygodnie bez szlabanu, więc możecie poświęcić je na quidditcha. Chyba nawet nie można nazwać tego poświęceniem. A teraz spadać, bo jak słyszę o tych waszych brudnych sprawkach, to od razu mam was dosyć. Jutro o jedenastej trening! - krzyknął na pożegnanie.
Pierwszy weekend w Hogwarcie upłynął zdecydowanie zbyt szybko. Chciałam tyle zrobić, ale przez treningi z zaplanowanych rzeczy zdążyłam tylko napisać do rodziców. No i jeszcze doszedł do tego problem Matthewa - niby wpadliśmy na trop, ale na małżeństwie Rudolfusa i Bellatriks Lestrange'ów wszystko stanęło. Byliśmy prawie pewni, że nie da nam się rozwikłać tej zagadki. Minął kolejny tydzień, a my nadal nie wiedzieliśmy więcej. Na dokładkę nieuchronnie zbliżał się termin meczu ze Slytherinem. 
Rywalizację na korytarzu widać było coraz bardziej. Zaczepki Ślizgonów były bardziej ostre, niemal codziennie toczono pojedynki na korytarzach. Stary woźny Filch kuśtykał z wściekłością i co chwilę cytował rozmaite zakazy. Lubiłam obserwować jego spory z uczniami, bo po prostu było to śmieszne, ale czasem było mi go żal. Nikt z uczniów go nie słuchał, a większość wręcz go ignorowała. W końcu jego nerwy nie wytrzymały, a konkretnie... James, Fred i Louis sprawili, że Filch poszedł poskarżyć się McGonagall.
W środę przed zielarstwem stałam na korytarzu na parterze i rozmawiałam z Matthewem, Hugonem i Isabelle. Postanowiliśmy wtajemniczyć ją w sprawę, a tak właściwie - Matt postanowił. Teraz nie miałam przed nią tajemnic i było mi o wiele łatwiej. Czułam się niezbyt dobrze, bo pozostali nadal nic nie wiedzieli, ale nie widzieliśmy potrzeby nic im mówić, póki nie znali Matta. 
Korytarz ten był niezwykle szeroki, a jego duże, nieoszklone okna-drzwi prowadziły na błonia, nad jezioro. Na razie było ciepło, dlatego większość uczniów dłuższe przerwy spędzała właśnie tutaj. Tym razem również było tu tłoczno i głośno. Staliśmy, oparci o przeciwległą do okien ścianę, wdychając świeże powietrze i zachwycając się promieniami słońca padającymi na ciemną taflę wody. Nagle moją uwagę przyciągnął woźny. Nie było w tym nic dziwnego, bo jego wypłowiałe ubranie wyróżniało się bardzo w morzu czarnych szat. Rozpychał się wśród uczniów, ciągnąc za swoimi plecami miotłę. Jak zwykle mamrotał coś do siebie. Zawsze wprawiało mnie to w rozbawienie. Tata opowiadał kiedyś Albusowi, że Filch miał kotkę. Podobno była jeszcze gorsza niż on, ale nie oto chodzi. Kiedy zwracał się sam do siebie, mówił tak, jakby mówił do Pani Norris.
- Wandale, myślą sobie, że są pępkami świata! O nie, kochana, my się nie damy. Nie będą nam brudzić posadzki - mruczał często pod nosem. Według mnie, pan Filch był niespełna rozumu, kto wie, może ze starości. Po prostu profesor McGonagall nie miała serca go wyrzucić.
Kiedy woźny doszedł w końcu do wybranego przez siebie miejsca, chwycił miotłę, wyciągnął z kieszeni szmatkę i zaczął skrobać plamy zaschniętego błota, zmiatając je potem miotłą. Może by mu się udało, gdyby nie wracający z łąk co chwilkę uczniowie. To wprawiło go w poirytowanie, ale kontynuował pracę z jeszcze większą zaciętością. Po chwili spostrzegłam, że błota zaczęło przybywać. Im bardziej Filch próbował wyczyścić podłogę, tym gorzej brud schodził. Na jego pomarszczonym czole pojawiło się kilka dodatkowych zmarszczek i krople potu. Teraz miał trzy razy więcej pracy, niż wtedy, kiedy ją zaczął. On widocznie też coś zauważył, ale dalej ścierał posadzkę. Usłyszałam donośny śmiech, toteż od razu odwróciłam głowę, właściwie nie tylko ja.
Jakieś kilka metrów na lewo od nas stali chłopcy: ciemny brunet, bladowłosy i płomiennorudy. Wystarczyła sekunda, bym ich rozpoznała - to byli James, Louis i Fred. Widocznie ubawili się do rozpuku, bo każdemu łzy leciały ciurkiem z oczu, podpierali się o siebie i śmiali tak głośno, że zagłuszyli tłum uczniów. James i Fred trzymali w dłoniach różdżki. W tej chwili na korytarzu zapadła cisza, nie licząc ich hałaśliwego rechotu. Coś czułam, że właśnie wpadli w kłopoty. 
- Wy trzej! Do mojego gabinetu! - krzyknął woźny.  
Ruszyli w kierunku schodów, cały czas podśmiechując się, teraz już bezgłośnie. Niektórzy po drodze przybijali im piątki lub gratulowali pomysłu, część szeptała między sobą, a inni patrzeli na nich potępiającym wzrokiem.
- Tak, dostanie im się, kochana - powiedział - Ty, idź po panią dyrektor i powiedz jej, że mam uczniów do ukarania. A ty idź po profesora Longbottoma.
Po lekcjach wróciłam szybko do salonu Gryfonów, mając nadzieję, że spotkam tam brata lub któregoś z kuzynów. Na szczęście, cała trójka siedziała przy kominku. 
- I co? - spytałam.
- Nie jest źle. McGonagall i tak nic nie zrobiła, tylko skrzyczała Filcha, że wzywa ją w tak błachych sprawach. A profesor Longbottom odjął nam po dwadzieścia punktów - Fred wzruszył ramionami.
- Aż tyle?!
- Chyba chciałaś powiedzieć: tylko tyle - poprawił mnie Louis.
- Nie, miałaś rację. Profesor by nas nie ukarał, gdyby nie stary Filch. Ale i tak dzielnie się trzymał, każdy punkt musiał wytargować - James przeciągnął ręką po swoich włosach i jeszcze bardziej je potargał.
- Ale sześćdziesiąt punktów... - westchnęłam.
- Spokojnie, nie rozczarujesz się. Po meczu dopiero damy popalić, bo nie chcemy ryzykować - Fred uśmiechnął się figlarnie. Poddałam się i odeszłam w inną stronę, bo nie sposób było im odpuścić.
Teraz siedziałam wraz z Morganą i Isabelle w dormitorium i odrabiałam zadanie z zaklęć - mieliśmy potrenować nowo poznane Zaklęcie Lewitacji. W pokoju wspólnym nie sposób się było skupić. 
- Wingardium Leviosa! - powiedziałam zdenerwowana, wskazując różdżką na swoje ukochane, niebieskie pióro do pisania. Zrobiłam błąd używając go, bo po chwili eksplodowało z donośnym trzaskiem. Z poirytowaniem i bezsilnością upadłam na poduszki.
- Nie martw się, Lily - Morgana usiadła obok mnie. - Za bardzo się przejmujesz meczem.
- Może to i prawda...
- Na pewno! Przecież na zaklęciach zawsze idzie ci najlepiej. Musisz się odstresować - Włoszka przyłączyła się do rozmowy.
- Tylko jak? - spytałam retorycznie.
- Chodź, odpoczniemy w salonie. Zapomnisz o wszystkim.
- Tak, ja tez myślę, że to dobry pomysł - potwierdziła Morgana i wstała. - Idziemy.
W takich chwilach byłam im wdzięczna, że są ze mną. Sama bym się załamała.
Tym czasem poza murami Hogwartu działy się rzeczy, o których nawet nie miałyśmy pojęcia...



_____________________________________________________________________________________________
No, wreszcie! Przepraszam, że rozdział taki krótki, ale chciałam koniecznie dodać go jeszcze przed świętami. Życzę wam wesołego jajka, mokrego poniedziałku i wszystkiego, wszystkiego najlepszego ;).
Jeśli chodzi o zakładkę z bohaterami: powstanie, ale małe szanse, że pojawią się zdjęcia. To by było tyle. Buziaczki :*. I nadal proszę o wyrażanie się na temat zakładki, jestem ciekawa waszych opinii ;).
Ostatnai prośba: KOMENTUJCIE, BO TYLKO KOMENTARZE UMIEJĄ ZMOTYWOWAĆ DO PISANIA!

Love, A.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Nie ma jak quidditch (7)


Nauczyciel podchodził po kolei do każdego z nas i mówił głośno, co robimy źle. Do końca lekcji nikomu nie udało się prawidłowo rozbroić przeciwnika z drewna, ale większość poczyniła chociaż minimalne postępy. Morgana podpaliła sztuczną różdżkę drewnianej postaci, dziewczyna z drugiego dormitorium zwaliła wszystkie książki z półek, a jeden chłopak wypalił dziurę w suficie. Mi udało się zwalić siebie sama z nóg, potknęłam się o skraj własnej szaty. Raz różdżka figury drgnęła i upadła, ale nie udało mi się uzyskać nic więcej.
- Koniec na dzisiaj! Poczekajcie chwilkę... tak, pięć punktów dla panny Potter za demonstrację i dziesięć punktów dla pana Dalrymple za to, że rozbroił manekin, co prawda nie ten co trzeba, ale... przynajmniej opanował istotę zaklęcia. Następnym razem też będziemy ćwiczyć to zaklęcie, spróbuję wam pomóc indywidualnie. Nie ma nic zadane! Do widzenia - nie czekając na nas, wyszedł z klasy tylnym wejściem do swojego gabinetu.
- Dziwnie mówi ten gość, nie? Jakby urodził się sto lat wcześniej - stwierdził John. Szliśmy właśnie do pokoju wspólnego. Za godzinę był sprawdzian do drużyny, przez co zaczęłam się pierwszy raz dzisiaj denerwować. Moje dłonie zrobiły się strasznie zimne. 
- Lumos Maxima - powiedziala Isabelle, bo właśnie stanęliśmy przed portretem Grubej Damy. 
- I jak Lily? Denerwujesz się? Wyluzuj, pójdziemy z tobą - Hugo próbował zinterpretować moje milczenie i strzelił w dziesiątkę. Wymamrotałam w odpowiedzi, że bardzo dziękuję. Tak naprawdę tylko bardziej zaczęłam sie stresować.
- Hej siostra! Wiesz co, Chodź ze mną i Alem na boisko, poćwiczymy, hm? - Jamesowi zależało na tym, żebym trafiła do drużyny bardziej niż mnie. 
- Dobra, ale wy polatacie, a ja popatrzę.
- Nie siostrzyczko, dzisiaj jest twój dzień. Zgódź się, proszę, Lilyanne - posłał mi to swoje spojrzenie, od którego nawet dziewczynom z siódmej klasy miękły kolana. Ja za to znałam Jamiego na wylot, ale i tak robił to tak słodko, że nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu. Czułam się za niego odpowiedzialna, mimo, że był starszy.
- No dobrze.
- Jupi! - podskoczył, ucałował mnie w policzek i pobiegł do Albusa. Miałam rację. Zależy mu bardziej niż mnie na sukcesie.
- Możemy też iść? - Morgana tak jak ja, kochała quidditcha. W przeciwieństwie do Belle, którą interesowało tylko, jak bardzo gracze są przystojni. Widocznie to, że ja miałam grać, zachęciło ją do wyjścia.
- Tak, jasne. Chodźcie, muszę się przebrać - po prostu wiedziałam, że kiedy odmówię, Morgana będzie wyglądać, jakby odwołano Boże Narodzenie.
***
- Teraz zrobicie koło wokół boiska, na rozgrzewkę, razem z graczami. Najpierw przetestujemy kandydatów na obrońcę, potem na ścigającego - Lathiss, kapitan drużyny, zaczął wydawać instrukcje. Po krótkiej rozgrzewce usiadłam na ławce razem z pozostałymi oczekującymi kandydatami. Szybko zauważyłam, że jestem jedyną pierwszoklasistką. Pierwszy raz obleciał mnie strach. Zdałam sobie sprawę, że siedzę obok moich konkurentów przewyższających mnie pod wieloma względami. Byłam na przegranej pozycji.
Chcąc uciec od przygnębiających myśli, rozejrzałam się po trybunach. Szybko zauważyłam grupę moich kibiców - była naprawdę liczna. Wszyscy Weasleyowie nie będący w drużynie, Isabelle, Morgana, John, Baltazar, a ku mojemu zaskoczeniu także Matt, Britney i Tim. Ostatnia dwójka spoglądała ukradkiem na Ślizgona i szeptała między sobą. Uderzyło mnie to trochę, ale miał za swoje, bo powinien z nimi porozmawiać. W końcu musiało ich zastanowić, jakim cudem mugolak znalazł się w Slytherinie. 
Wróciłam do obserwacji sprawdzianu. Szybko zauważyłam, że około połowa obrońców jest beznadziejna. Doliczyłam się trzech osób, które miały szansę na zwycięstwo: wysokiej brunetki, krzepkiego znajomego Jamesa i wcale nie gorzej zbudowanego blondyna. Ostatecznie do drużyny dostał się kumpel mojego brata. Teraz kolej na mnie, pomyślałam.
Kiedy usłyszałam gwizdek i odbiłam się od ziemi, poczułam jak wszystkie moje troski zostają w dole. To było cudowne uczucie. Kiedy zauważyłam, że panuje podobna sytuacja, jak w poprzednim teście, ucieszyłam się. Większość pozostała daleko w tyle za mną i chłopakiem, który był moim konkurentem. Kiedy wylądowaliśmy, by kapitan podsumował pierwszy etap spostrzegłam że ma zdrowo ponad sześć stóp wzrostu, a jego pięść jest niewiele mniejsza od tłuczka. Wyglądał dość groźnie, ale widziałam, jak ostro zahamował, by nie wpaść na przeciwniczkę. 
Ponownie wzbiliśmy się w powietrze. Lathiss wpadł na pomysł łatwej eliminacji gorszych i wymyślił, że każdy, kto upuści kafla, siada na ziemi. W ten sposób po dziesięciu minutach zostałam w powietrzu tylko ja i olbrzym, jak go w myślach nazwałam.  Chwyciłam lecącego w powietrzu kafla i podleciałam szybko w górę, a później miałam zamiar polecieć zygzakiem w kierunku pętli. W połowie drogi wpadł na mnie mój zacięty przeciwnik. Pojawił się tak nagle, że z wrażenia upuściłam piłkę.  Poleciał w przeciwną stronę, ja od razu ruszyłam za nim. Miałam ochotę się odegrać. Moja miotła była w zdecydowanie gorszym stanie, ale udało mi się dogonić go w ostatniej chwili. Z radością rozpędziłam się, wyprzedziłam go i skręciłam mu tuż przed nosem, przecinając mu drogę. 
Szliśmy łeb w łeb, zwodząc się coraz zmyślniejszymi strategiami, aż w końcu kapitan nie wytrzymał ze śmiechu i ogłosił remis. Podałam konkurentowi dłoń, a on uśmiechnął się i delikatnie ją uścisnął. Odwzajemniłam uśmiech. W końcu to tylko gra. 
Lathiss zwołał naradę całej drużyny, by ustalić kto jest zwycięzcą. Wiedziałam, że jestem na wygranej pozycji, bo połowa drużyny to moja rodzina. Ale nie chciałam w ten sposób wejść do drużyny. Pomyślałam w tej chwili, że jeśli się uda, zapytam się Lathissa, czy zwyciężyłam dzięki głosom bliskich. To byłoby nie fair.
- Więc uwaga - kapitan podszedł do naszej niewielkiej grupy - zanim cokolwiek ogłoszę, od razu mówię, że była to bardzo trudna decyzja. Byliście naprawdę dobrzy i doszło do wielu sporów w naszej naradzie. Ostatecznie, po długiej i zażartej dyskusji minimalną przewagą zwyciężył Emanuel Ritz. Drugie miejsce zajęła Lily Potter, jednocześnie zajmując pozycję rezerwowej. To chyba wszystko na dziś. Pozostali mogą się rozejść, a drużynę zapraszam do szatni.   
- Lathiss, znaczy kapitanie... - zawołałam.
- Może być po staremu. O co chodzi, mała?
- Nic takiego ważnego. Chciałam się tylko zapytać, co mówili chłopacy.
- Zasadniczo nie powinienem ci mówić, ale chyba w takiej sytuacji muszę. W końcu połowa drużyny to twoja rodzina. Więc tak: jeśli chodzi o mnie, chciałem dać ci szansę. Lepiej latałaś, może minimalnie, ale zauważyłem u tamtego chłopaka taki nawyk do późnego reagowania na piłkę i odchylania w bok, kiedy trzyma kafla w dłoni. Co prawda można go tego oduczyć, ale to był test i moim zdaniem wypadłaś lepiej. Połowa też tak uważała, ale Albus zasugerował, że możesz nie wytrzymać presji przed meczem. Wtedy inni się zastanowili i tak wygrał Ritz. To chyba tyle. No dobra, drużyno! - krzyknął, bo weszliśmy właśnie do szatni, gdzie zgromadziła się reszta.
- Co chciałeś powiedzieć? Spieszę się - ponagliła go Dominique, moja kuzynka, zajmująca w drużynie pozycję pałkarki.
- Niestety muszę cię zasmucić, słonko - mrugnął do niej żartobliwie - ale zostajemy tu wszyscy i ćwiczymy. Skoro jesteśmy rozgrzani i gotowi do gry, czemu nie? 
- A tak na serio jaki jest powód? - spytał James, który dobrze znał Oscara Lathissa i widocznie musiał wychwycić jakąś fałszywą nutę w jego stwierdzeniu. Kapitan ciężko westchnął.
- Ślizgoni poprosili o przyspieszenie meczu. Nie mam pojęcia, jak oni to zrobili, ale uzyskali zgodę od McGonagall, a ona po cichu kibicuje Gryfonom. Musieli zmyślić coś naprawdę dobrego i ważnego, żeby się zgodziła.
- A kiedy gramy? - zapytał Ritz.
- Trzy... trzydziestego. 
- Spokojnie, do końca października to wiele czasu, przecież to tylko tydzień mniej...
- Stop. Nie mówiłem o trzydziestym października. Miałem na myśli wrzesień.
- CO? JAKIM PRAWEM...
Po sali rozniósł się donośny krzyk Dominique, momentami tak nieznośny, jak skrzek lelka. Akurat w momencie wściekłości strasznie przypominała to gorsze oblicze wili, jak to określił Louis, jej młodszy brat. Wszyscy zatkali sobie uszy, a Lathiss zatkał usta dziewczyny dłonią. Chwilę jeszcze próbowała wydawać z siebie jakieś dźwięki, ale widząc, że nie przynosi to najmniejszego skutku, uspokoiła się. Odetchnęłam i opuściłam ręce.
- Kontynuując, za tydzień będą wiedzieć o tym wszyscy. My, jako grająca w meczu drużyna dowiedzieliśmy się wcześniej, żeby móc zacząć ćwiczyć.
- To dlaczego mówisz nam dopiero teraz? - spytał Fred.
- Bo też dowiedziałem się dzisiaj. McGonagall wysłała mi krótką sowę tuż przed sprawdzianem. Nie chciałem was martwić i stresować kandydatów.
- To co ja tu właściwie robię? - zapytałam. Nie rozumiałam, do czego jestem potrzebna na treningu.
- I tu jest kolejny problem. Jestem kontuzjowany, miałem złamane kilka kości w obu nogach. Już jest ok, ale nie będę mógł zagrać. Tak czy siak, zastąpisz mnie na meczu ze Slytherinem.
- Naprawdę? Świetnie! To znaczy, przykro mi z powodu nogi. Ale super! - nie mogłam opanować radości. Myślałam, że nie zagram w tym sezonie, a jednak się udało. Wiedziałam z rozmowy z Oscarem, że czeka mnie dyskusja z Alem, który miał teraz nieco poirytowaną minę.
- Dobra, dość pogaduszek. Przebierzcie się w stroje i idziemy, mamy nie więcej niż półtorej godziny, zanim się ściemni. Lily, Emanuel - weźcie sobie jakieś stare stroje z szafy, na mecz będziecie mieli już nowe.
- Kiepsko z tym meczem, nie? - zagadnął mnie Emanuel, kiedy stanęliśmy przy szafie. - Ale jest jeden plus.
- Jaki?
- Nie musimy grać przeciwko sobie.
Wchodząc do szatni dziewcząt, wciąż się śmiałam.
***
- Mówię wam, wygramy ten mecz! - krzyknął James. Właśnie wracaliśmy z treningu. Byliśmy zachwyceni i pewni siebie, bo poszło nam genialnie. Zgrywaliśmy się cudownie, tak, jakbyśmy rozumieli nawzajem swoje myśli. Było tak dobrze, że skończyliśmy pół godziny wcześniej. Mnie jednak ciągle coś siedziało z tyłu głowy. Zastanawiałam się, w jaki sposób Ślizgonom udało się przesunąć mecz na szybszy termin. To było co najmniej dziwne. Najgorzej, że nie mogłam podzielić się tym z przyjaciółmi. W końcu co dwie głowy, to nie jedna i razem pewnie odgadlibyśmy, o co chodzi. Miałam jeszcze Albusa i Jamesa, ale zdenerwowaliby się, że za bardzo się w to mieszam i narobię sobie kłopotów. I kto to mówi? Przecież to oni, a nie ja, są specjalistami od problemów. 
Z mętlikiem w głowie poszłam do zamku. Czekało mnie szczegółowe sprawozdanie, jak wyglądał sprawdzian z oddali oraz przesłuchanie, co się stało potem. Wszyscy ucieszyli się, że zagram w następnym meczu. Mając dość pytań, wymówiłam się zmęczeniem i zostawiając w pokoju wspólnym Isabelle, Morganę, Hugona, Baltazara i Johna poszłam spać.

*********************************************************************************
Dobra. Po pierwsze, przepraszam was za to, że musieliście czekać dokładnie miesiąc i jeden dzień na rozdział, ale potrzebowałam przerwy. I przepraszam, że rozdział jest tak rozpaczliwie krótki. Na całe szczęście jestem już z powrotem. Będę pisywała o wiele częściej, to jest wyjątek. 
Po drugie, wpadł mi do głowy pomysł, żeby przygotować zakładkę z bohaterami. Ale ponieważ to wam ma się tu przede wszystkim podobać, pytam się o wasze zdanie. W komentarzach pod tym postem piszcie co uważacie: czy podstrona ma powstać, czy  nie, o ma tam być umieszczane: opisy postaci, karty postaci itd. Liczę na waszą pomoc! 
Ostatnia sprawa: WRĘCZ ROZPACZLIWIE PROSZĘ WAS O KOMENTOWANIE! NIE MA SENSU PISAĆ, SKORO NIKT NIE CZYTA.
Dedykuję fragment wszystkim aktywnym komentującym :).
Właśnie, jeśli ktoś jest ciekawy, dołączyłam TUTAJ jako autorka. Dopiero wysłałam pierwszy post (i jaram się tym)!
Love, A.

piątek, 7 marca 2014

Kłopoty dopiero się zaczną (6)


Docierało do mnie coraz więcej dźwięków. Było coraz głośniej, jakby ktoś nastrajał radio. Coś powoli wyciągało mnie swoimi mackami z nicości. Otworzyłam oczy, a wtedy oszołomiło mnie jasne światło. Natychmiast zacisnęłam powieki.
- Widzieliście? Otworzyła oczy! - rozpoznałam głos należący do mojego brata, Albusa.Zachęcona, ponownie spróbowałam zobaczyć, co się dzieje.
- Gdzie ja jestem?
- W skrzydle szpitalnym.
Rozejrzałam się: rzeczywiście, niewielka sala przypominała szpital. Podłogi i ściany były białe, pod nimi stały w równych rzędach łóżka poodzielane zasłonkami. Wszystkie były puste. Przed moim łóżkiem siedziało sześć osób: moi bracia z Rose i Hugo, Isabelle i Morganą.
- Idę powiedzieć chłopakom, że się obudziłaś - Morgana wstała, rozejrzała się i konspiracyjnie szepnęła:
- Pielęgniarka nie chciała ich wpuścić.
- Powiedz też pozostałym - zwrócił się do niej Hugo.
- ???
- Weasleyom.
- Nie znam ich.
- Poznasz ich po rudych włosach.
- Jasne - Morgana rzuciła mu złośliwe spojrzenie i wyszła, uśmiechając się do mnie przelotnie.
Powoli przypominałam sobie, co się stało. Nikt się nie odzywał, więc miałam chwilę na skupienie. Nauka latania... wzbiłam się w powietrze... blondynka spadała z miotły... 
- Która godzina? - nie chciałam przegapić żadnej lekcji w pierwszym tygodniu.
- Spokojnie, ósma wieczorem. Nic cię nie ominęło.
- A co mi jest?
- Pani Pomfrey mówiła coś o uszkodzeniu kręgosłupa, ale ona potrafi wyleczyć prawie każdą ranę. Nic ci nie grozi, ale nie masz wykonywać gwałtownych ruchów - spojrzałam na Jamesa ze zdziwieniem. To, że zapamiętał aż tyle było dla wszystkich zaskoczeniem.
- Tak tu pisze - wskazał palcem na kartkę leżącą na stoliku nocnym. Zaśmiałam się głośno i natychmiast pożałowałam, bo rozbolała mnie głowa. Widocznie to też był gwałtowny ruch.
- Lily, właśnie, w przyszły piątek jest sprawdzian do drużyny quidditcha. Opowiedziałem Lathissowi, co się stało. On mi powiedział, że Hick był u niego i wszystko wie. Mówił, że polecił cię na ścigającą albo obrońcę. Przyjdziesz?
- Serio? No, może...
Tak naprawdę marzyłam o tym, aby dostać się do drużyny. Zawsze grałam z braćmi i kuzynami, chyba nawet nie byłam taka zła. Wiedziałam, że oboje rodziców byli w drużynie - tata od pierwszego roku grał na pozycji szukającego, a mama od piątego jako ścigająca. Wcześniej pół roku była szukającą. James i Albus też byli w drużynie, tak jak dwójka moich kuzynów - Fred, syn George'a i Angeliny, oraz Dominique, której rodzicami byli Bill i Fleur. Rose i Hugo nie odziedziczyli talentu swojego taty.
- Przyjdź, może chociaż dostaniesz się na rezerwę.
W tej chwili wszedł Hagrid.
- Była u mnie ta twoja koleżanka, powiedziała, że się obudziłaś. I jak się czujesz?
- Nie jest źle, trochę mnie głowa boli. Poza tym, chyba bywało gorzej.
- No nie wim, mała. Widziałem, jak cię tu przynieśli. Cholibka, wyglądałaś jakbyś była z gumy. Wcale nie było tak dobrze. Pamiętam, jak twojemu tacie usunęli wszystkie kości z ręki, od palców do łokcia... no, właściwie to on miał gorzej...
- Mojemu tacie usunęli kości z ręki?!
- To nie wiedziałaś? No, jak był na drugim roku... właściwie, to nie usunęli, tylko usunął... profe...
Hagrid na najwyraźniej zabawne wspomnienie zachichotał w niepodobny do siebie sposób. Pani Pince musiała to usłyszeć, bo momentalnie pojawiła się przy łóżku. Była to starsza, siwa kobieta o bladej cerze i białym ubraniu. Jednym słowem, wtapiała się w swoje otoczenie. Zupełnie jak kameleon.
- O, obudziłaś się. W takim razie wypij to - podała mi kubek wypełniony rzadkim, niebieskim płynem nad którym unosiła się półprzeźroczysta mgiełka. Wypiłam wszystko jednym duszkiem. Zakaszlałam, ponieważ substancja nie miała smaku, ale nieprzyjemnie chłodziła wszystko na swojej drodze. 
- Głowa zaraz przestanie boleć. - rzeczywiście, kiedy pielęgniarka to powiedziała, ból ustąpił. - Wolałabym, żebyś została tutaj na noc, w razie jakichś komplikacji...
Już chciałam zaprotestować, ale gdy tylko otworzyłam usta, starsza kobieta wlała mi do ust kolejny płyn. Ten z kolei smakował okropnie, dlatego mimowolnie skrzywiłam usta.
- Nie chcę słyszeć żadnych ale, zostajesz i już! Co prawda kręgosłup nie był tak znacznie uszkodzony, ale kręgosłup to kręgosłup. Bez niego ani rusz. Gdyby przynieśli cię o minutę później, mogłabyś już nie chodzić. Szczęście, dziewczyno, po prostu szczęście. Zapobiec sparaliżowaniu mogę, ale żeby je odwrócić... nawet magia nie pomoże, do tego potrzeba cudu.
Do sali wpadła Morgana.
- Nie więcej niż sześciu odwiedzających naraz! - pani Pomfrey zmierzyła groźnie wzrokiem dziewczynę.
- No to ja już może pójdę - Hagrid odszedł powoli. Na odchodnym powiedział jeszcze "Cześć mała" i zniknął.
- Chodź, Isabelle, my też wyjdziemy. Zostawmy Lily samą z rodziną. Właśnie, powiadomiłam wszystkich rudych siedzących w pokoju wspólnym. Czekają pod drzwami. Zresztą, nie tylko oni.
Nie wiedziałam, co miała na myśli i wcale nie chciałam wiedzieć. Z jej tupetem mogła po prostu krzyknąć na cały głos, że się obudziłam. Tak, to było zdecydowanie w stylu Morgany.
- Racja, chodźmy - Belle wstała.
***
- Mówiłem ci, że masz nie zadawać się z tym Lestrangem!
- On się tak nie nazywa! Mapa Huncwotów musiała się pomylić!
- Lily, dobrze wiesz, że się nie pomyliła. Przecież nigdy nie...
- Kłamie? Wiem, ale skoro on nie zna tego nazwiska, to jak to możliwe, że tak się nazywa?
- Nie ważne, że on nie zna. My znamy, a to wystarczy - James włączył się do naszej rozmowy, a raczej wymiany zdań. Po tym, jak wszyscy kuzyni, Britney i Tim oraz Baltazar i John mnie odwiedzili, przyszedł do mnie Matt. Jakimś cudem potem przyszli Jamie i Al. Mówili, że weszli przypadkiem, ale jeśli chodzi o moich braci, to nic się nie dzieje przypadkiem. Podejrzewałam, że obserwowali mnie na Mapie Huncwotów. To przedziwny, ale i potężny przedmiot magiczny, który James wykradł tacie. Tata pozwolił mu zatrzymać mapę, kiedy się o tym dowidział, ale nigdy nie mówił, skąd ją ma. Można było na niej obserwować wszystkie osoby na terenie Hogwartu. Co najdziwniejsze, pochodziła ona z czasów przed wojną, a więc przed odbudową zamku. Mimo to zaklęcia na nią rzucone najwyraźniej sprawiły, że  zmiana w planie zabudowań zamku sama naniosła się na pergamin.
- A więc może wreszcie łaskawie powiecie mi, o co, na Merlina, chodzi?!
- Nie, Lil. Jesteś za mała, nie możesz wiedzieć.
- Za mała, za mała! Na wszystko wiecznie jestem za mała!
- Zrozum, Lilyanne, że nie wszystko możesz wiedzieć. To naprawdę poważna sprawa - wtrącił Albus.
- Ani słowa więcej! I tak się dowiem, nawet jeśli mi nie powiecie.
- A nie mówiłem? - szepnął James.
- Słyszałam - warknęłam.
- Dobra, jak będziesz szperać, to nie nasza sprawa. Ja umywam ręce.
- Nie mów nic rodzicom, bo może z tego wyniknąć niezła aferka. Możemy liczyć na milczenie? - James mrugnął do mnie.
- Jasne. Ale nie liczcie na to, że łatwo się poddam. Przyrzekam wam, że dowiem się kim jest Lestrange.
***
Następnego ranka poszłam na pierwszą lekcję transmutacji. Zajęcia prowadziła profesor Scalyncia - szczupła, wysoka kobieta o kruczoczarnych włosach i lekko groźnym wyglądzie. Tak naprawdę była bardzo sympatyczna, miała wesoły głos i co dziesięć minut rzucała jakiś żart. 
Lekcje mieliśmy razem z Krukonami, uczniami z domu Roweny Ravenclaw. Tuż przed lekcją, kiedy czekaliśmy za nauczycielką, podeszli do mnie Brit i Tim. Z takim samym kolorem włosów wygładali jak rodzeństwo. Chcieli przedyskutować ze mną temat tego, że Matt trafił do Slytherinu, z którego wyszło najwięcej czarnoksiężników.
- Podejrzane, prawda? W pociągu zdawał się taki miły... - dziewczyna najwyraźniej nie mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło.
- Kłamał, wszystko musiał zmyślić. Powiedział przecież, że jest z rodziny mugoli. Nie ma takiej opcji, żeby mugolak trafił do Slytherinu. I jeszcze miał czelność przyjść do ciebie, kiedy leżałaś w skrzydle szpitalnym.
Już chciałam wziąć w obronę Matta, ale w tej chwili przyszła Scalyncia i weszliśmy do klasy.
Po dwóch godzinach transmutacji mieliśmy godzinę zaklęć. Szybko okazało się, że Zaklęcia Zmieniania Stanu nie będą tak łatwe, jak się wszystkim zdawało. Zaczęliśmy od prób rozpuszczenia guzika od płazcza. Po czterdziestu minutach wymachiwania różdżką i coraz złośliwszego wypowiadania inkantacji pojęłam, o co chodzi. Teraz wydało mi się to tak banalne. Po prostu robiłam zbędny ruch nadgarstkiem, przez co zaklęcie nie działało. Czułam się trochę dziwnie, kiedy Flitwick pochwalił mnie za dobrze wykonane zadanie. Hugo i kilka innych osób miał trochę ogłupiałe spojrzenie, część uśmiechała się, ale zdecydowana większość spoglądała na mnie spode łba. No ale cóż, mi pierwszej wyszło zaklęcie, więc zazdrośnikom musiało to pójść w pięty. Nie moja wina, że wlazłam im na ambicję.
Po dzwonku od razu poszłam razem z pozostałymi do Wielkiej Sali na obiad. Hugo dał mi znać dyskretnie, żebym usiadła obok niego. Byłam bardzo ciekawa, co ma mi do powiedzenia.
- Dręczy mnie cały czas to nazwisko - szepnął tak, aby nikt prócz mnie nie usłyszał. - Dowiedziałaś się czegoś?
- Nie - odparłam półgłosem.
- Bracia ci nic nie powiedzieli? Ta sprawa robi się coraz bardziej podejrzana.
- Właściwie, to wspomnieli coś mimochodem. Prawie nic konkretnego, ale można coś z tego wywnioskować. Mówili, że dobrze znają to nazwisko, że nie mam węszyć, nie mogę nic pisać rodzicom i zadawać się z Mattem. Wiesz, co to znaczy? Że to naprawdę coś poważnego. Chłopacy zawsze wtajemniczali mnie w swoje plany, a Albus nigdy nie kazał mi okłamywać rodziców...
- No, jak dłużej się zastanowić, kłamstwo to nie będzie. Raczej milczenie.
- Też racja. Ale w każdym razie Al jest strasznym świętoszkiem, nie popierał tego, co robił James. No, może tylko czasami... tak, właśnie w takich sytuacjach! Kiedy chodziło o coś pilnego, Albus przymykał oko na jego metody, a nawet je stosował. 
- W takim razie trzeba się tym zająć.
- Mhm.
- Skąd ja znam to nazwisko...
- Później się zastaniwisz. Wiem, to ważne, ale tu każdy może nas usłyszeć. Obgadamy to na osobności, najlepiej z Matthewem. On powinien wiedzieć.
- Ok.
- Próbowałeś zapiekanki ziemniaczanej? Pyszna.
Hugo zaczął się śmiać.
- Wiesz co, jesteś mistrzynią w zmienianiu tematu. Już próbuję.
Mimo mojego groźnego spojrzenia, ciągle trząsł się ze śmiechu.
Naszą ostatnią dzisiaj lekcją były Eliksiry z profesorem Slughornem, przygłuchym, pociesznym staruszkiem, którego ozdobne guziki od szaty ledwo się dopinały. Nie dziwiłam się słabym słuchem nauczyciela - z tego, co mi wiadomo uczył on jeszcze za czasów moich dziadków. Zajęcia zaczęły się od tego, że powiadomił on nas o tym, że to jego ostatni rok w Hogwarcie i że wraca na zasłużoną emeryturę. Potem wypytał wszystkich o imiona i nazwiska, co kolejnej osobie zadając pytanie o krewnych. W końcu dotarł do mnie.
- A ty, jak się nazywasz, młoda damo? Czyżby jeszcze jeden Weasley w tej szkole?
- Nie, proszę pana. Nazywam się Lily Potter.
Slughorn wytrzeszczył oczy i podłubał palcem w uchu, na co większość zareagowała stłumionym śmiechem.
- Możesz powtórzyć?
- Lily Potter! - rzełam głośno, może nawet zbyt głośno.
- Och, jak miło. Może ty odziedziczyłaś talent swojego taty i babci do eliksirów, bo u twoich braci tego nie zauważyłem - zachichotał. - Chociaż, jakieś podobieństwo w charakterach do siebie mają... tak, ten tupet twój najstarszy brat ma z pewnością po obojgu rodzicach. Właśnie, jak zdrowie? Wszystko w porządku?
- Tak, panie profesorze. Rodzice są zdrowi, bracia, jak widać, też.
- Ach, jesteś jeszcze bardzej skromna niż twój ojciec. Pytałem się o ciebie, kochana. Jak się czujesz po tym wypadku?
Od tej chwili wiedziałam, że nie polubię profesora Slughorna. Przekroczył granicę już wtedy, kiedy powiedział do mnie per "kochana", a dalsza część jego wypowiedzi była wcale nie lepsza. Byłam zmuszona powtarzać kilka razy, że nic mi nie jest i nigdy nie czułam się lepiej. Dowiedziałam się, że Slughorn organizuje jakieś przyjęcia dla jego pupilków, jak on to wyraził "Klub Ślimaka". Na moje nieszczęście zostałam zaproszona na zabawę za dwa tygodnie. Cudnie.
Kiedy wychodziłam z klasy zaczepił mnie Matthew. Przez chwilę myślałam, że chce porozmawiać, ale nie. Wepchnął mi tylko coś w rękę.
- Do zobaczenia - szepnął mi w ucho i odszedł do swoich "koleżków". Nie miałam zielonego pojęcia, o co mu chodzi. Otworzyłam dłoń, a moim oczom ukazała się malutka, złożona na pół karteczka.

Przyjdź tam, gdzie na mnie nakrzyczałaś za pół godziny. Mam ci coś do powiedzenia na temat tego, że ona nigdy nie kłamie. Weź ze sobą Hugo, jeśli wie. Bądź koniecznie, to naprawdę ważne.

Wiedziałam, co Matt ma na myśli, ale po co użył szyfru? Nie mógł napisać wprost? To wydało mi się podejrzane, ale najwidoczniej miał swoje powody.
Szybko odnalazłam Hugona i pokazałam mu liścik. 
- Nie wiem. Pewnie bał się, że ktoś czyta mu przez ramię. Z drugiej strony, skoro nie chciał, by ktoś to przeczytał, musi chodzić o coś ważnego.
- A może po prostu chciał uniknąć niewygodnych pytań?
- Tak, to możliwe. Musimy jak najszybciej tam iść.
- No to chodźmy - zaproponowałam i wstałam. Hugo uczynił to samo. Rozglądając się umknęliśmy cicho z pokoju przez dziurę w portrecie. Wzorem Matta nie chciałam się z niczego tłumaczyć. Chwilę później byliśmy już w bibliotece.
Rozejrzałam się i prawie natychmiast ujrzałam chłopaka. Wyglądał na niespokojnego.
- Cześć - kiwnął nam głową.
- Hej. To o co chodzi? - Hugo nie owijał w bawełnę.
Brunet dał nam znać, żebyśmy usiedli.
- Musimy uważać, czy nikt nie słucha. Miałbym przechlapane, gdyby ktoś ode mnie się dowiedział. Rozumiecie, mugolak w Slytherinie... nie żyłoby mi się najlepiej. Wszyscy myślą, że jestem półkrwi.
- Nakłamałeś im? - trochę mnie zdziwił.
- Musiałem, zrozumcie. Inaczej... no, powiedzmy, że byłoby grubo.
- Jasne, ale o co chodzi?
- W pokoju wspólnym mamy takie "święte miejsce"... znaczy, nauczyciele o nim nie wiedzą, nawet Slughorn... tam jest tablica z nazwiskami sławnych Ślizgonów. Jest tam pewnie mnóstwo czarnoksiężników, nie wiem, w każdym razie to nic dobrego. To miejsce istnieje od niedawna, pokazał Malfoy, trzecioklasista z takimi jasnymi...
- Wiemy, kim on jest - wtrąciłam. Wiedziałam, że on i Albus za sobą nie przepadają. Nasi rodzice chodzili z ojcem Scorpiusa Malfoya do szkoły. Tata i on wyjątkowo się nie lubili, wręcz nienawidzili. 
- W każdym razie było tam wiele... Śmieciożerców?
- Śmierciożerców, Matt - Hugo zaniósł się śmiechem.
- Dobra, to nie to chciałem wam powiedzieć. Wśród tych śmierciożerców znalazłem nazwisko Lestrange. Rudolfus Lestrange i Bellatriks Black-Lestrange.
Zakryłam sobie usta dłonią, a Hugo przestał chichotać. Teraz dobrze wiedziałam, kim jest Lestrange i dlaczego znam to nazwisko. Bellatriks Lestrange zamordowała co najmniej tyle osób, co Voldemort. W tym ojca chrzestnego mojego taty, Syriusza Blacka, jej własnego kuzyna. O mały włos moja mama nie zginęła z jej rąk.
- Nie możliwe. Bellatriks nie żyje od ponad dwudziestu lat. Zginęła, nasza babcia ją zabiła - odparłam półgłosem.
- Muszę być spokrewniony z nimi. Ciężko mi to przyjąć do wiadomości, ale najwyraźniej moi rodzice nie są moimi biologicznymi rodzicami - zakończył smutno.
Nagle zrobiło mi się go żal. Znałam go dopiero dwa dni, a zdawało mi się, jakby lata minęły od przejazdu pociągiem.
***
Do piątku wszystko było dobrze. Codziennie brałam szkolną miotłę i ćwiczyłam na zmianę z Albusem, Jamesem, raz nawet z Dominique i Fredem, którzy też byli w drużynie - oboje byli pałkarzami. Z Hugo po cichu wspieraliśmy Matthewa, który był troszkę podłamany, ale całkiem nieźle sobie radził. Chciałabym, aby Mapa Huncwotów tym razem się pomyliła. 
Właśnie siedzieliśmy w sali Obrony przed Czarną Magią, czekając na profesora Dicktima i pierwszą lekcję. Niecierpliwiłam się, bo za dwie godziny miał być sprawdzian do drużyny Gryfonów. 
Nagle drzwi otworzyły się, a nauczyciel wręcz wleciał do sali. Był to wysoki, przeraźliwie chudy mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat. Miał cienkie i proste włosy koloru wosku, sięgające mu do ramion. Szaty wisiały na nim jak na szkielecie, mógłby się owinąć nimi dwa razy. Jego głos, suchy i szorstki, dosłownie uosabiał jego wygląd.
- Witam was pierwszoroczni na pierwszej lekcji Obrony przed Czarną Magią. Tak jak i wy jestem pierwszy rok w Hogwarcie - mówił ciągiem, jakby nie istniały kropki i przecinki -  Mam nadzieję, że nasze lekcje będą przyjemne, a wy wyniesiecie z nich coś pożytecznego. Teraz zajmiemy się praktyką - powiedział i wykonał szeroki ruch różdżką, a ławki i krzesła usunęły się pod ścianę. 
- Przydadzą się wam tylko różdżki. Na początek zaczniemy od zaklęć obronnych. Standardowo zaczyna się od stworzeń czarnomagicznych, ale nikt nie mówił, że te zajęcia będą standardowe. Pierwszym waszym zaklęciem obronnym będzie Zaklęcie Rozbrajające. To podstawa, ale zupełnie nie rozumiem dlaczego mielibyście poznać je dopiero na czwartym roku waszej magicznej edukacji. Tak więc, obserwujcie mnie uważnie. Mamy jakiegoś ochotnika? Może panienka?
Wskazywał na mnie.
- Jak się nazywasz? - zapytał.
- Lily Potter, panie profesorze.
- Dobrze. W takim razie to zaklęcie powinno mieć dla ciebie pewne znaczenie.
- Nie rozumiem, proszę pana. Dlaczego?
- Nie wiesz? Wszyscy naoczni świadkowie podają, że to właśnie tym zaklęciem twój ojciec pokonał najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechczasów.
Byłam zaskoczona, ale chyba nie tylko ja. To, co powiedział Dicktim sprawiło, że wszyscy uznali zaklęcie za wyjątkowo ważne, a zarazem trudne.
- Dosyć pogaduszek. Dobrze panno Potter, proszę wyjąć różdżkę. Tak będzie trzeba to zrobić. Wykonujecie prosty ruch nadgarstkiem - powtarzam, nadgarstkiem, nie ręką. Inkantacja tego zaklęcia to Expelliarmus. Powtórzcie.
- Expelliarmus!
- Wspaniale. Teraz proszę uważać. To musicie zrobić. Expelliarmus!
Poczułam, jak różdżka wyrywa mi się z ręki i zobaczyłam, że trafia prosto w dłoń profesora. Rozległy się oklaski, a Dicktim podszedł do mnie i zwrócił mi różdżkę.
- Teraz dobierzcie się w pary i na zmianę ćwiczcie zaklęcie. Albo nie - machnął po raz drugi różdżką i pod ścianą w równym rzędzie pojawiły się manekiny z różdżkami w rękach.