piątek, 7 marca 2014

Kłopoty dopiero się zaczną (6)


Docierało do mnie coraz więcej dźwięków. Było coraz głośniej, jakby ktoś nastrajał radio. Coś powoli wyciągało mnie swoimi mackami z nicości. Otworzyłam oczy, a wtedy oszołomiło mnie jasne światło. Natychmiast zacisnęłam powieki.
- Widzieliście? Otworzyła oczy! - rozpoznałam głos należący do mojego brata, Albusa.Zachęcona, ponownie spróbowałam zobaczyć, co się dzieje.
- Gdzie ja jestem?
- W skrzydle szpitalnym.
Rozejrzałam się: rzeczywiście, niewielka sala przypominała szpital. Podłogi i ściany były białe, pod nimi stały w równych rzędach łóżka poodzielane zasłonkami. Wszystkie były puste. Przed moim łóżkiem siedziało sześć osób: moi bracia z Rose i Hugo, Isabelle i Morganą.
- Idę powiedzieć chłopakom, że się obudziłaś - Morgana wstała, rozejrzała się i konspiracyjnie szepnęła:
- Pielęgniarka nie chciała ich wpuścić.
- Powiedz też pozostałym - zwrócił się do niej Hugo.
- ???
- Weasleyom.
- Nie znam ich.
- Poznasz ich po rudych włosach.
- Jasne - Morgana rzuciła mu złośliwe spojrzenie i wyszła, uśmiechając się do mnie przelotnie.
Powoli przypominałam sobie, co się stało. Nikt się nie odzywał, więc miałam chwilę na skupienie. Nauka latania... wzbiłam się w powietrze... blondynka spadała z miotły... 
- Która godzina? - nie chciałam przegapić żadnej lekcji w pierwszym tygodniu.
- Spokojnie, ósma wieczorem. Nic cię nie ominęło.
- A co mi jest?
- Pani Pomfrey mówiła coś o uszkodzeniu kręgosłupa, ale ona potrafi wyleczyć prawie każdą ranę. Nic ci nie grozi, ale nie masz wykonywać gwałtownych ruchów - spojrzałam na Jamesa ze zdziwieniem. To, że zapamiętał aż tyle było dla wszystkich zaskoczeniem.
- Tak tu pisze - wskazał palcem na kartkę leżącą na stoliku nocnym. Zaśmiałam się głośno i natychmiast pożałowałam, bo rozbolała mnie głowa. Widocznie to też był gwałtowny ruch.
- Lily, właśnie, w przyszły piątek jest sprawdzian do drużyny quidditcha. Opowiedziałem Lathissowi, co się stało. On mi powiedział, że Hick był u niego i wszystko wie. Mówił, że polecił cię na ścigającą albo obrońcę. Przyjdziesz?
- Serio? No, może...
Tak naprawdę marzyłam o tym, aby dostać się do drużyny. Zawsze grałam z braćmi i kuzynami, chyba nawet nie byłam taka zła. Wiedziałam, że oboje rodziców byli w drużynie - tata od pierwszego roku grał na pozycji szukającego, a mama od piątego jako ścigająca. Wcześniej pół roku była szukającą. James i Albus też byli w drużynie, tak jak dwójka moich kuzynów - Fred, syn George'a i Angeliny, oraz Dominique, której rodzicami byli Bill i Fleur. Rose i Hugo nie odziedziczyli talentu swojego taty.
- Przyjdź, może chociaż dostaniesz się na rezerwę.
W tej chwili wszedł Hagrid.
- Była u mnie ta twoja koleżanka, powiedziała, że się obudziłaś. I jak się czujesz?
- Nie jest źle, trochę mnie głowa boli. Poza tym, chyba bywało gorzej.
- No nie wim, mała. Widziałem, jak cię tu przynieśli. Cholibka, wyglądałaś jakbyś była z gumy. Wcale nie było tak dobrze. Pamiętam, jak twojemu tacie usunęli wszystkie kości z ręki, od palców do łokcia... no, właściwie to on miał gorzej...
- Mojemu tacie usunęli kości z ręki?!
- To nie wiedziałaś? No, jak był na drugim roku... właściwie, to nie usunęli, tylko usunął... profe...
Hagrid na najwyraźniej zabawne wspomnienie zachichotał w niepodobny do siebie sposób. Pani Pince musiała to usłyszeć, bo momentalnie pojawiła się przy łóżku. Była to starsza, siwa kobieta o bladej cerze i białym ubraniu. Jednym słowem, wtapiała się w swoje otoczenie. Zupełnie jak kameleon.
- O, obudziłaś się. W takim razie wypij to - podała mi kubek wypełniony rzadkim, niebieskim płynem nad którym unosiła się półprzeźroczysta mgiełka. Wypiłam wszystko jednym duszkiem. Zakaszlałam, ponieważ substancja nie miała smaku, ale nieprzyjemnie chłodziła wszystko na swojej drodze. 
- Głowa zaraz przestanie boleć. - rzeczywiście, kiedy pielęgniarka to powiedziała, ból ustąpił. - Wolałabym, żebyś została tutaj na noc, w razie jakichś komplikacji...
Już chciałam zaprotestować, ale gdy tylko otworzyłam usta, starsza kobieta wlała mi do ust kolejny płyn. Ten z kolei smakował okropnie, dlatego mimowolnie skrzywiłam usta.
- Nie chcę słyszeć żadnych ale, zostajesz i już! Co prawda kręgosłup nie był tak znacznie uszkodzony, ale kręgosłup to kręgosłup. Bez niego ani rusz. Gdyby przynieśli cię o minutę później, mogłabyś już nie chodzić. Szczęście, dziewczyno, po prostu szczęście. Zapobiec sparaliżowaniu mogę, ale żeby je odwrócić... nawet magia nie pomoże, do tego potrzeba cudu.
Do sali wpadła Morgana.
- Nie więcej niż sześciu odwiedzających naraz! - pani Pomfrey zmierzyła groźnie wzrokiem dziewczynę.
- No to ja już może pójdę - Hagrid odszedł powoli. Na odchodnym powiedział jeszcze "Cześć mała" i zniknął.
- Chodź, Isabelle, my też wyjdziemy. Zostawmy Lily samą z rodziną. Właśnie, powiadomiłam wszystkich rudych siedzących w pokoju wspólnym. Czekają pod drzwami. Zresztą, nie tylko oni.
Nie wiedziałam, co miała na myśli i wcale nie chciałam wiedzieć. Z jej tupetem mogła po prostu krzyknąć na cały głos, że się obudziłam. Tak, to było zdecydowanie w stylu Morgany.
- Racja, chodźmy - Belle wstała.
***
- Mówiłem ci, że masz nie zadawać się z tym Lestrangem!
- On się tak nie nazywa! Mapa Huncwotów musiała się pomylić!
- Lily, dobrze wiesz, że się nie pomyliła. Przecież nigdy nie...
- Kłamie? Wiem, ale skoro on nie zna tego nazwiska, to jak to możliwe, że tak się nazywa?
- Nie ważne, że on nie zna. My znamy, a to wystarczy - James włączył się do naszej rozmowy, a raczej wymiany zdań. Po tym, jak wszyscy kuzyni, Britney i Tim oraz Baltazar i John mnie odwiedzili, przyszedł do mnie Matt. Jakimś cudem potem przyszli Jamie i Al. Mówili, że weszli przypadkiem, ale jeśli chodzi o moich braci, to nic się nie dzieje przypadkiem. Podejrzewałam, że obserwowali mnie na Mapie Huncwotów. To przedziwny, ale i potężny przedmiot magiczny, który James wykradł tacie. Tata pozwolił mu zatrzymać mapę, kiedy się o tym dowidział, ale nigdy nie mówił, skąd ją ma. Można było na niej obserwować wszystkie osoby na terenie Hogwartu. Co najdziwniejsze, pochodziła ona z czasów przed wojną, a więc przed odbudową zamku. Mimo to zaklęcia na nią rzucone najwyraźniej sprawiły, że  zmiana w planie zabudowań zamku sama naniosła się na pergamin.
- A więc może wreszcie łaskawie powiecie mi, o co, na Merlina, chodzi?!
- Nie, Lil. Jesteś za mała, nie możesz wiedzieć.
- Za mała, za mała! Na wszystko wiecznie jestem za mała!
- Zrozum, Lilyanne, że nie wszystko możesz wiedzieć. To naprawdę poważna sprawa - wtrącił Albus.
- Ani słowa więcej! I tak się dowiem, nawet jeśli mi nie powiecie.
- A nie mówiłem? - szepnął James.
- Słyszałam - warknęłam.
- Dobra, jak będziesz szperać, to nie nasza sprawa. Ja umywam ręce.
- Nie mów nic rodzicom, bo może z tego wyniknąć niezła aferka. Możemy liczyć na milczenie? - James mrugnął do mnie.
- Jasne. Ale nie liczcie na to, że łatwo się poddam. Przyrzekam wam, że dowiem się kim jest Lestrange.
***
Następnego ranka poszłam na pierwszą lekcję transmutacji. Zajęcia prowadziła profesor Scalyncia - szczupła, wysoka kobieta o kruczoczarnych włosach i lekko groźnym wyglądzie. Tak naprawdę była bardzo sympatyczna, miała wesoły głos i co dziesięć minut rzucała jakiś żart. 
Lekcje mieliśmy razem z Krukonami, uczniami z domu Roweny Ravenclaw. Tuż przed lekcją, kiedy czekaliśmy za nauczycielką, podeszli do mnie Brit i Tim. Z takim samym kolorem włosów wygładali jak rodzeństwo. Chcieli przedyskutować ze mną temat tego, że Matt trafił do Slytherinu, z którego wyszło najwięcej czarnoksiężników.
- Podejrzane, prawda? W pociągu zdawał się taki miły... - dziewczyna najwyraźniej nie mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło.
- Kłamał, wszystko musiał zmyślić. Powiedział przecież, że jest z rodziny mugoli. Nie ma takiej opcji, żeby mugolak trafił do Slytherinu. I jeszcze miał czelność przyjść do ciebie, kiedy leżałaś w skrzydle szpitalnym.
Już chciałam wziąć w obronę Matta, ale w tej chwili przyszła Scalyncia i weszliśmy do klasy.
Po dwóch godzinach transmutacji mieliśmy godzinę zaklęć. Szybko okazało się, że Zaklęcia Zmieniania Stanu nie będą tak łatwe, jak się wszystkim zdawało. Zaczęliśmy od prób rozpuszczenia guzika od płazcza. Po czterdziestu minutach wymachiwania różdżką i coraz złośliwszego wypowiadania inkantacji pojęłam, o co chodzi. Teraz wydało mi się to tak banalne. Po prostu robiłam zbędny ruch nadgarstkiem, przez co zaklęcie nie działało. Czułam się trochę dziwnie, kiedy Flitwick pochwalił mnie za dobrze wykonane zadanie. Hugo i kilka innych osób miał trochę ogłupiałe spojrzenie, część uśmiechała się, ale zdecydowana większość spoglądała na mnie spode łba. No ale cóż, mi pierwszej wyszło zaklęcie, więc zazdrośnikom musiało to pójść w pięty. Nie moja wina, że wlazłam im na ambicję.
Po dzwonku od razu poszłam razem z pozostałymi do Wielkiej Sali na obiad. Hugo dał mi znać dyskretnie, żebym usiadła obok niego. Byłam bardzo ciekawa, co ma mi do powiedzenia.
- Dręczy mnie cały czas to nazwisko - szepnął tak, aby nikt prócz mnie nie usłyszał. - Dowiedziałaś się czegoś?
- Nie - odparłam półgłosem.
- Bracia ci nic nie powiedzieli? Ta sprawa robi się coraz bardziej podejrzana.
- Właściwie, to wspomnieli coś mimochodem. Prawie nic konkretnego, ale można coś z tego wywnioskować. Mówili, że dobrze znają to nazwisko, że nie mam węszyć, nie mogę nic pisać rodzicom i zadawać się z Mattem. Wiesz, co to znaczy? Że to naprawdę coś poważnego. Chłopacy zawsze wtajemniczali mnie w swoje plany, a Albus nigdy nie kazał mi okłamywać rodziców...
- No, jak dłużej się zastanowić, kłamstwo to nie będzie. Raczej milczenie.
- Też racja. Ale w każdym razie Al jest strasznym świętoszkiem, nie popierał tego, co robił James. No, może tylko czasami... tak, właśnie w takich sytuacjach! Kiedy chodziło o coś pilnego, Albus przymykał oko na jego metody, a nawet je stosował. 
- W takim razie trzeba się tym zająć.
- Mhm.
- Skąd ja znam to nazwisko...
- Później się zastaniwisz. Wiem, to ważne, ale tu każdy może nas usłyszeć. Obgadamy to na osobności, najlepiej z Matthewem. On powinien wiedzieć.
- Ok.
- Próbowałeś zapiekanki ziemniaczanej? Pyszna.
Hugo zaczął się śmiać.
- Wiesz co, jesteś mistrzynią w zmienianiu tematu. Już próbuję.
Mimo mojego groźnego spojrzenia, ciągle trząsł się ze śmiechu.
Naszą ostatnią dzisiaj lekcją były Eliksiry z profesorem Slughornem, przygłuchym, pociesznym staruszkiem, którego ozdobne guziki od szaty ledwo się dopinały. Nie dziwiłam się słabym słuchem nauczyciela - z tego, co mi wiadomo uczył on jeszcze za czasów moich dziadków. Zajęcia zaczęły się od tego, że powiadomił on nas o tym, że to jego ostatni rok w Hogwarcie i że wraca na zasłużoną emeryturę. Potem wypytał wszystkich o imiona i nazwiska, co kolejnej osobie zadając pytanie o krewnych. W końcu dotarł do mnie.
- A ty, jak się nazywasz, młoda damo? Czyżby jeszcze jeden Weasley w tej szkole?
- Nie, proszę pana. Nazywam się Lily Potter.
Slughorn wytrzeszczył oczy i podłubał palcem w uchu, na co większość zareagowała stłumionym śmiechem.
- Możesz powtórzyć?
- Lily Potter! - rzełam głośno, może nawet zbyt głośno.
- Och, jak miło. Może ty odziedziczyłaś talent swojego taty i babci do eliksirów, bo u twoich braci tego nie zauważyłem - zachichotał. - Chociaż, jakieś podobieństwo w charakterach do siebie mają... tak, ten tupet twój najstarszy brat ma z pewnością po obojgu rodzicach. Właśnie, jak zdrowie? Wszystko w porządku?
- Tak, panie profesorze. Rodzice są zdrowi, bracia, jak widać, też.
- Ach, jesteś jeszcze bardzej skromna niż twój ojciec. Pytałem się o ciebie, kochana. Jak się czujesz po tym wypadku?
Od tej chwili wiedziałam, że nie polubię profesora Slughorna. Przekroczył granicę już wtedy, kiedy powiedział do mnie per "kochana", a dalsza część jego wypowiedzi była wcale nie lepsza. Byłam zmuszona powtarzać kilka razy, że nic mi nie jest i nigdy nie czułam się lepiej. Dowiedziałam się, że Slughorn organizuje jakieś przyjęcia dla jego pupilków, jak on to wyraził "Klub Ślimaka". Na moje nieszczęście zostałam zaproszona na zabawę za dwa tygodnie. Cudnie.
Kiedy wychodziłam z klasy zaczepił mnie Matthew. Przez chwilę myślałam, że chce porozmawiać, ale nie. Wepchnął mi tylko coś w rękę.
- Do zobaczenia - szepnął mi w ucho i odszedł do swoich "koleżków". Nie miałam zielonego pojęcia, o co mu chodzi. Otworzyłam dłoń, a moim oczom ukazała się malutka, złożona na pół karteczka.

Przyjdź tam, gdzie na mnie nakrzyczałaś za pół godziny. Mam ci coś do powiedzenia na temat tego, że ona nigdy nie kłamie. Weź ze sobą Hugo, jeśli wie. Bądź koniecznie, to naprawdę ważne.

Wiedziałam, co Matt ma na myśli, ale po co użył szyfru? Nie mógł napisać wprost? To wydało mi się podejrzane, ale najwidoczniej miał swoje powody.
Szybko odnalazłam Hugona i pokazałam mu liścik. 
- Nie wiem. Pewnie bał się, że ktoś czyta mu przez ramię. Z drugiej strony, skoro nie chciał, by ktoś to przeczytał, musi chodzić o coś ważnego.
- A może po prostu chciał uniknąć niewygodnych pytań?
- Tak, to możliwe. Musimy jak najszybciej tam iść.
- No to chodźmy - zaproponowałam i wstałam. Hugo uczynił to samo. Rozglądając się umknęliśmy cicho z pokoju przez dziurę w portrecie. Wzorem Matta nie chciałam się z niczego tłumaczyć. Chwilę później byliśmy już w bibliotece.
Rozejrzałam się i prawie natychmiast ujrzałam chłopaka. Wyglądał na niespokojnego.
- Cześć - kiwnął nam głową.
- Hej. To o co chodzi? - Hugo nie owijał w bawełnę.
Brunet dał nam znać, żebyśmy usiedli.
- Musimy uważać, czy nikt nie słucha. Miałbym przechlapane, gdyby ktoś ode mnie się dowiedział. Rozumiecie, mugolak w Slytherinie... nie żyłoby mi się najlepiej. Wszyscy myślą, że jestem półkrwi.
- Nakłamałeś im? - trochę mnie zdziwił.
- Musiałem, zrozumcie. Inaczej... no, powiedzmy, że byłoby grubo.
- Jasne, ale o co chodzi?
- W pokoju wspólnym mamy takie "święte miejsce"... znaczy, nauczyciele o nim nie wiedzą, nawet Slughorn... tam jest tablica z nazwiskami sławnych Ślizgonów. Jest tam pewnie mnóstwo czarnoksiężników, nie wiem, w każdym razie to nic dobrego. To miejsce istnieje od niedawna, pokazał Malfoy, trzecioklasista z takimi jasnymi...
- Wiemy, kim on jest - wtrąciłam. Wiedziałam, że on i Albus za sobą nie przepadają. Nasi rodzice chodzili z ojcem Scorpiusa Malfoya do szkoły. Tata i on wyjątkowo się nie lubili, wręcz nienawidzili. 
- W każdym razie było tam wiele... Śmieciożerców?
- Śmierciożerców, Matt - Hugo zaniósł się śmiechem.
- Dobra, to nie to chciałem wam powiedzieć. Wśród tych śmierciożerców znalazłem nazwisko Lestrange. Rudolfus Lestrange i Bellatriks Black-Lestrange.
Zakryłam sobie usta dłonią, a Hugo przestał chichotać. Teraz dobrze wiedziałam, kim jest Lestrange i dlaczego znam to nazwisko. Bellatriks Lestrange zamordowała co najmniej tyle osób, co Voldemort. W tym ojca chrzestnego mojego taty, Syriusza Blacka, jej własnego kuzyna. O mały włos moja mama nie zginęła z jej rąk.
- Nie możliwe. Bellatriks nie żyje od ponad dwudziestu lat. Zginęła, nasza babcia ją zabiła - odparłam półgłosem.
- Muszę być spokrewniony z nimi. Ciężko mi to przyjąć do wiadomości, ale najwyraźniej moi rodzice nie są moimi biologicznymi rodzicami - zakończył smutno.
Nagle zrobiło mi się go żal. Znałam go dopiero dwa dni, a zdawało mi się, jakby lata minęły od przejazdu pociągiem.
***
Do piątku wszystko było dobrze. Codziennie brałam szkolną miotłę i ćwiczyłam na zmianę z Albusem, Jamesem, raz nawet z Dominique i Fredem, którzy też byli w drużynie - oboje byli pałkarzami. Z Hugo po cichu wspieraliśmy Matthewa, który był troszkę podłamany, ale całkiem nieźle sobie radził. Chciałabym, aby Mapa Huncwotów tym razem się pomyliła. 
Właśnie siedzieliśmy w sali Obrony przed Czarną Magią, czekając na profesora Dicktima i pierwszą lekcję. Niecierpliwiłam się, bo za dwie godziny miał być sprawdzian do drużyny Gryfonów. 
Nagle drzwi otworzyły się, a nauczyciel wręcz wleciał do sali. Był to wysoki, przeraźliwie chudy mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat. Miał cienkie i proste włosy koloru wosku, sięgające mu do ramion. Szaty wisiały na nim jak na szkielecie, mógłby się owinąć nimi dwa razy. Jego głos, suchy i szorstki, dosłownie uosabiał jego wygląd.
- Witam was pierwszoroczni na pierwszej lekcji Obrony przed Czarną Magią. Tak jak i wy jestem pierwszy rok w Hogwarcie - mówił ciągiem, jakby nie istniały kropki i przecinki -  Mam nadzieję, że nasze lekcje będą przyjemne, a wy wyniesiecie z nich coś pożytecznego. Teraz zajmiemy się praktyką - powiedział i wykonał szeroki ruch różdżką, a ławki i krzesła usunęły się pod ścianę. 
- Przydadzą się wam tylko różdżki. Na początek zaczniemy od zaklęć obronnych. Standardowo zaczyna się od stworzeń czarnomagicznych, ale nikt nie mówił, że te zajęcia będą standardowe. Pierwszym waszym zaklęciem obronnym będzie Zaklęcie Rozbrajające. To podstawa, ale zupełnie nie rozumiem dlaczego mielibyście poznać je dopiero na czwartym roku waszej magicznej edukacji. Tak więc, obserwujcie mnie uważnie. Mamy jakiegoś ochotnika? Może panienka?
Wskazywał na mnie.
- Jak się nazywasz? - zapytał.
- Lily Potter, panie profesorze.
- Dobrze. W takim razie to zaklęcie powinno mieć dla ciebie pewne znaczenie.
- Nie rozumiem, proszę pana. Dlaczego?
- Nie wiesz? Wszyscy naoczni świadkowie podają, że to właśnie tym zaklęciem twój ojciec pokonał najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechczasów.
Byłam zaskoczona, ale chyba nie tylko ja. To, co powiedział Dicktim sprawiło, że wszyscy uznali zaklęcie za wyjątkowo ważne, a zarazem trudne.
- Dosyć pogaduszek. Dobrze panno Potter, proszę wyjąć różdżkę. Tak będzie trzeba to zrobić. Wykonujecie prosty ruch nadgarstkiem - powtarzam, nadgarstkiem, nie ręką. Inkantacja tego zaklęcia to Expelliarmus. Powtórzcie.
- Expelliarmus!
- Wspaniale. Teraz proszę uważać. To musicie zrobić. Expelliarmus!
Poczułam, jak różdżka wyrywa mi się z ręki i zobaczyłam, że trafia prosto w dłoń profesora. Rozległy się oklaski, a Dicktim podszedł do mnie i zwrócił mi różdżkę.
- Teraz dobierzcie się w pary i na zmianę ćwiczcie zaklęcie. Albo nie - machnął po raz drugi różdżką i pod ścianą w równym rzędzie pojawiły się manekiny z różdżkami w rękach.